Marta Cobel-Tokarska

Z życia klubu wzięte

Śpiewanki

9 grudnia. „Jak właściwie wyglądają takie klubowe śpiewanki?" - zapytał na kursówce Paweł i Prezesowi pozostało tylko odpowiedzieć: „Jak co roku". Dociekliwi Czytelnicy nie poprzestaną na tak skromnej definicji, tak więc postaram się zaspokoić ich ciekawość. Śpiewanki odbyły się u kol. Red. Gosi P., w sali balowej na Kabatach. Podobno mieszczą się w niej 72 osoby, przyznaję jednak, że lista obecności nie była sprawdzana, ale robiliśmy wszystko co w naszej mocy, aby pobić ten rekord. Byliśmy blisko. Dopisali kursanci, klubowicze (nawet ci starsi) oraz sympatycy SKG, w szczytowych momentach grano na 3 gitary. Piosenką imprezy ochrzczono Jesienne wino, i tak żeby było tematycznie, częstowano zebranych specjałem pachnącym cynamonem i goździkami. Prócz tych duchowych uciech było też coś dla ciała: fasolka Prezesa, ciasta Ani, kanapeczki Gosi, sałatka Pauli... Pozostali kuchmistrzowie niech nie czują się urażeni. O północy odkryto zebranym tajemnicę poliszynela, czyli urodziny Roberta Ciszka. Solenizant wysłuchał gromkiego Sto lat, a gardła były już rozśpiewane... A potem, z braku tortu ze świeczkami, zdmuchiwał płomień kominka. Ostatnie niedobitki (czytaj: najwytrwalsi Śpiewacze) dotrwali do 7.00 rano. W niedzielę gospodyni spała na stojąco (inni pewno też), ale osądziliśmy, że było warto. Obiecujemy, że ciąg dalszy nastąpi.

Wigilia

13 grudnia. Od paru lat Klubowa Wigilia była głównie okazją do zobaczenia tych, których trudno co środę spotkać, podzielenia się opłatkiem, skonsumowania dobrych rzeczy. W tym roku, za sprawą Magdy Grąbczewskiej, klubowicze zostali nakarmieni najwyższej próby strawą duchową. Obejrzeliśmy (a niektórzy nawet brali czynny udział) przedstawienie o Zagubionym-Studencie-Który-Odnalazł-Swą-Drogę-Życiową-W-SKG (To o nas! To o nas!). Spektakl zrobił furorę, podbudował nas trochę w naszej megalomanii (We are the Champions), a przede wszystkim był bardzo śmieszny i pomysłowy. Kolejnym punktem programu był Kącik Wzajemnej Adoracji. Prezes wręczył nagrody dla odchodzących członków Komisji ds. Szkoleń (obecny był tylko Paweł Staniszewski, Wąż i Skrzyś nie stawili się), dla Szefowej Slajdowisk - Ani Nowakowskiej, a potem Zarząd zaskoczył Prezesa wręczając i jemu prezent - podziękowanie za dwie świetne kadencje. I wreszcie mogliśmy się podzielić opłatkiem. Jak zwykle, jest to chwila pełna emocji, można usłyszeć i powiedzieć dużo dobrych słów i poczuć przypływ pozytywnej energii. Gdyby każdemu z nas spełniłby się choć jeden procent wysłuchanych życzeń, unosiliśmy się nad ziemią na anielskich skrzydłach... No cóż, obyśmy mieli wokół siebie tyle życzliwości codziennie, i nie tylko wśród przyjaciół z Klubu. Tradycyjnie też ruszył na Wigilii sklepik klubowy, można było nabyć znaczki i koszulki „w celu identyfikacji z Klubem", archiwalne i najświeższe numery Biuletynu. Przypominam nowym Czytelnikom, że zimowy numer naszego pisma tradycyjnie ma swoją premierę podczas Wigilii, a letni - w czasie tradycyjnej imprezy na działce u Magdy Puzio), więc radzę chomikować bilon, bo już za pół roku... Ozdobą stoiska były przepiękne albumy: „Mount Everest", „Mont Blanc" i „Tybet", ale któż ma pieniądze przed świętami. Zakończyliśmy uroczystość brawurowym wykonaniem kilku kolęd, na gitarze akompaniował Bolek. Potem pozostało już tylko „posprzątać po gościach".

Wigilia miała swoją świecką kontynuację w tymczasowym mieszkaniu Pauli. Była to ostatnia impreza w konfiguracji Paula - ul. Grzybowska, odbyła się bowiem na kilka dni przed powrotem prawowitej gospodyni, kol. Wirtualnej Redaktorki. Znów lał się do kubeczków „kajakowy przysmak", aż wreszcie wszyscy taktownie uznali, że miło było, ale czas do domu, bo przecież w czwartek znów na ósmą do roboty.

Sylwester (w podgrupach)

30 grudnia-1 stycznia Starszaki wybrali wersję podmiejską, czyli zimowy wariant tradycyjnej imprezy u Magdy na działce. Już w sobotę zaczęto się wczuwać w sielankowy, wiejski klimat, za pomocą glonojadów, Milionerów, scrabbli i herbaty z prądem. Tak więc w noc sylwestrową zaobserwowano pierwsze odznaki zmęczenia materiału. Ale impreza była huczna i udana. Duch w narodzie jeszcze dycha. Lobby golcowo-brathankowo-bregowićowe próbowało przeforsować przed północą ludową koncepcję zabawy. Prosty rytm na dwa, słowa piosenek wykrzykiwane aż do zdarcia gardła i zbiorowe tupanie, oto jak wyglądały nasze tańce i hulanki. Mimo, że odgórnie nic nie nakazano względem stroju, niektóre „kumy" i niektórzy „kumowie" sięgnęli do kufrów i kuferków, by uświetnić zabawę przebraniami. Redakcja zanotowała: maskę pirata na zmianę ze słomkowym kapeluszem (Fazi), błękitne włosy (Beata), szkoda, że nie mieliśmy stroboskopu, aby uwydatnić efekt, afrykańskie szaty Słońca (Zyga) i Księżyca (Ewa) oraz z rekwizytów przechodnich: czarny kowbojski kapelusz (ze wskazaniem na Roberta C.), mop, polana drewniane i garnek z wodą. Oczywiście chłopcy-piromani nie mogli sobie odmówić przyjemności rozpalenia ogniska w śniegu i na mrozie. Nowy Rok przywitaliśmy więc na bardzo świeżym powietrzu, wśród fajerwerków i zimnych ogni. Potem zmarzluchy zwiały do chałupki, a trwardziele, rozgrzani szampanem i emocjami, piekli kiełbaski, śpiewali i pewnie robili inne ciekawe rzeczy (zgadza się - przyp. świadek incognito), ale autorka niniejszej rubryki należąca do wielbicieli ciepełka nie widziała już tego na własne oczy. Część noworoczna charakteryzowała się całkowitym porzuceniem jakiejkolwiek koncepcji muzycznej. Didżej Dżoana zapuszczała coraz to inne płyty, a uczestnikom było już naprawdę wszystko jedno, bo szaleli nawet przy tak mało tanecznych utworach jak All you need is love Lennona i spółki czy też Empty The Cranberries. Wszystko co dobre ma jednak swój koniec, największym twardzielom zaczęły się wreszcie plątać nogi i o 6.00 rano w małym, różowym domku zaległa noworoczna cisza. Około południa niesyci natury wyruszyli jeszcze na spacer po lesie, niektórzy już nawet po raz drugi tego pięknego dnia, natomiast ci, którzy byli już wszystkim nasyceni, powolutku, samochód za samochodem, kierowali się w stronę Warszawy. Gospodyni oceniła stan chałupy po imprezie jako dobry, mamy więc nadzieję, że jeszcze kiedyś nas zaprosi. A tegorocznego Sylwestra spędzimy z pewnością gdzieś w górach.

Oprócz wersji dla emerytów, była również wersja EXTREME, o czym pisze wewnątrz numeru Red. Gosia P.

Trzecia kursówka

Motto:

We wtorek wieczorem
Pod muchomorem
Z moim amorem
pod żadnym pozorem
Siedzieć nie wolno mi!

M.G. & MCT

13-14 stycznia. Wreszcie zimowa, śnieżna, mroźna i słoneczna kursówka! Tym razem odbyła się w bardzo okrojonym składzie. Pojechało 10 kursantów z grupy II i III, pod zaszczytnym kierownictwem Pawła Staniszewskiego (Pysiuchy). Terenem działań były Pasmo Policy i Pasmo Jałowieckie w Beskidzie Żywieckim. Reprezentacja Zarządu SKG złożyła wizytę w Klubowej Bazie Namiotowej w Podwilku, przy czym Prezes odwiedził ją po raz pierwszy, co uwieczniono na pamiątkowych zdjęciach. Z ważniejszych atrakcji godna odnotowania jest także fantastyczna, kilkukilometrowa ślizgawka, którą zafundował grupie Olaf, aby się po zmroku nie pospała, wyjątkowej urody widowiskowa akcja gaszenia płonącej bacówki (tu trzeba pochwalić zaangażowanie Tomka i Zygi) oraz liczne i zbijające z tropu zmiany liczebności grupy (odpowiednio było nas: 15, 13 + 2, 11 + 1 + 2, 14, 12 i 4 osoby). Koniec końców w Krakowie zostaliśmy w trójkę, co stanowi marną 1/5 początkowego składu. Nie wiadomo, jak udał się powrót reszcie grupy, nam było aż za wesoło. Rzucę tylko kilka haseł dla wtajemniczonych, niech się ucieszą:

- „Nie wiadomo, co się wysypało tym, co jechali przed nami" - powiedział Tomek przyprawiając kanapkę papryką, która malowniczo komponowała się z czerwonym pokryciem siedzenia w przedziale.

- „Trzy pazury i sześć pierożków to razem dziewięć" - trudno odmówić matematycznych zdolności autorce tego stwierdzenia.

- „Na bazie powinna być suszarka pampersów" - dlaczego, zapytajcie Pawła S., ma to związek z ekologią i obiegiem energii albo czymś w tym stylu.

- „Kubuś nie miał śpiworka i zmarzł, i pasta sojowa też", za to upchało się ich na kaloryferze, przyblokowało puchówką i było dobrze... Przynajmniej lód nie trzeszczał w zębach.

Jeżeli Czytelnicy czują się jak w samym środku cudzej absurdalnej głupawki, to udało mi się oddać nastrój naszej podróży pociągiem. Jako konkluzję zacytuję jeszcze raz Tomka: „A napiszesz o tym do Felietonu (sic!)?". Widzisz, napisałam.

Przejście zimowe

2-8 lutego. Pierwszy wyjazd w czasie ferii uniwersyteckich poprowadziły 2 klubowe dinozaury: Misiek i Maciuś. Spisali się dzielnie, gdyż po pierwszym dniu większość kursantów powzięła ciche postanowienie, by dotrwać tylko do rana, a potem zwiewać, gdzie pieprz rośnie! Potem mogło być już tylko lepiej. Mimo, że za pośrednictwem Olafowej komórki dochodziły do nas dramatyczne wieści (np. jak to spali w namiotach 100 m od schroniska), wszyscy wrócili zadowoleni, choć przed planowanym terminem. Podobno w pociągu prowadzono licytacje, kto ma bardziej znaleśnikowane nogi po tygodniu w mokrych butach, ale to chyba zupełnie normalne.

11-18 lutego. Drugi termin przypadł na ferie politechników (choć skład był mieszany). Tym razem wirtualny Mikołaj wreszcie objawił swe oblicze kursantom, i myślę, że było to niezapomniane spotkanie. Wszyscy ze zgrozą i dumą wspominają do dziś: „Chodziliśmy dzień, noc i dzień!". Przysłowiowe stało się również niewinne zdanko Mikołaja o „szybkim nabieraniu wysokości". W środę połowa uczestników wróciła do domów, a następnego dnia z Warszawy nadjechały posiłki w postaci leadera Marcina Sz. i przedstawicielki redakcji. Mimo, że wyjazd sam w sobie dostarczył dużo wrażeń i ekstremalnych sytuacji, niektórym było ciągle mało. Np. Mateusz postanowił przyjąć taktykę lekkiego ubarwiania rzeczywistości. Twierdził, że wcale nie ma -15oC, lecz raczej -20oC, że z Babiej Góry widać Węgry i tak dalej... Myślę, że i bez tego czwórka kursantów, która pozostała do końca, może być z siebie dumna. Generalnie było bardzo pięknie, śnieżnie i słonecznie. Dokonaliśmy kolejnego zimowego wejścia na Babią Górę, a co najważniejsze, udało mi się bez większego trudu nakłonić jedną z dwóch najwytrwalszych kursantek do napisania „dokumentu autentycznego". Tak więc w środku numeru relacja Agnieszki Świątkiewicz z zimówki 2001.

Wycieczka integracyjna

1 kwietnia. Wyjątkowo ciepłą niedziele niektórzy Klubowicze pod wodzą Prezesa spędzili w Kampinosie. Na szczęście czujni kursanci nie posądzili nikogo o primaaprilisowe żarty i w liczbie 3 stawili się karnie na zbiórce, tak jak i kolega Pocztylion (dla niewtajemniczonych Fazi), który kilka dni wcześniej zakończył sukcesem swoje legendarne już wyprawy na pocztę. Słonko dopisało, apetyty też, tak więc plan wycieczki został zrealizowany i integracja na łonie natury dokonana.

Rajd Przebierańców

7-8 kwietnia. Dziwne, ale udało się. Tomkowi i Wieśkowi - zaliczyć męczące ich „warunki". Słoneczku - opalić blade buzie rajdowiczów. Gitarzystce Magdzie - wyczarować niezwykły nastrój przy pełni księżyca, mimo bólu ramion i zmęczenia. Wojtkowi - olśnić jury fenomenalnym przebraniem i wygrać konkurs w cuglach. Ambitnym - wejść na Babią Górę. Leniwym - pobyczyć się na trawce. Cygance i Samurajowi - powalczyć z Czerwonym Kapturkiem. Fotoreporterom - wyżyć się artystycznie. A Klubowi - zorganizować otwartą imprezę i zyskać kolejnych sympatyków, którzy, zachęceni propagandą, przyszli nawet na...

Klubowe Jajeczko

11 kwietnia. Powstała klubowa „nowa świecka tradycja". O 1700, w sali, w której odbywają się zazwyczaj spotkania kursowe, niedoinformowanych powitał zając z trawy i uwijający się w amoku kursanci. Tym sposobem zaskoczyliśmy co mniej przytomnych. „A ja myślałem, że dzisiaj wykład" powiedział np. zaskoczony Paweł. Po raz pierwszy w dziejach Klubu (chyba, że o czymś nie wiem) spotkaliśmy się jeszcze w Wielkim Poście, ale w atmosferze już wielkanocnej. Zjedzono czterdzieści jajek na twardo, co dobrze świadczy o frekwencji. Jako atrakcje wystąpiły: baba drożdżowa, rozmaite ciasta i ciastka, słone i słodkie przekąski itd. Dzierżąc rzeczone jajka złożyliśmy sobie wielkanocne życzenia. Niektórzy domagali się wyjaśnień co do techniki „dzielenia się śledzikiem" (według lapsusu Prezesa). Konsumpcja jak zwykle udała się bardzo dobrze, za to w ramach sfery duchowej można było obejrzeć gazetkę rajdową. Przy jej przygotowaniu przypomniała sobie szkolne czasy kol. Wirtualna Redaktorka, a nasza szanowna Autorka Magda Puzio stworzyła przepiękną klubową pisankę. Było oczywiście dużo zdjęć, a potem nasz wiosenny nastrój ochłodziły slajdy z zimowej wyprawy nad Bajkał.

Przejście wiosenne

27 kwietnia - 5 maja. W tym terminie odbyło się, jak co roku, „trudne i męczące" przejście wiosenne. Część redakcji dokonywała prawdziwych cudów żonglując terminami, aby uczestniczyć w nim osobiście, no i udało się. Co prawda, nie wiadomo jak wyglądali kursanci, gdy przejął ich pod opiekę Misiek, ale za bytności na przejściu Rafała Kasztelanica wszystko szło w miarę dobrze. Już pierwszy dzień przejścia - sobotę, zakończyliśmy na pewnej podmokłej łączce o 400 nad ranem, natomiast wymarsz nastąpił około 1130.. Kursanci płynnie manewrowali godzinami przyjścia i wyjścia, ale chyba dzień z nocą pomyliwszy nie mieli jakichś wielkich obsuw czasowych i pod koniec tygodnia zawędrowali zgodnie z planem w Bieszczady. Najwytrwalszym piechurem okazał się niejaki Pan Krówka, piesek z Krempnej, który postanowił towarzyszyć dziwnej grupie aż do końca. Ze łzami w oczach dziewczyny pożegnały Pana Krówkę w Komańczy. Przyznacie chyba, że to pies wyczynowiec!

Środa poprzejściowa

9 maja. Na pierwszym spotkaniu po przejściu zameldowały się wesołe i opalone buzie, na szyi każdy miał odbity sznurek od kompasu. Jak co roku właśnie wiosenne okazało się dla kursantów pewną cezurą. Od tej chwili zaczęli się czuć w Klubie jak u siebie. Integracja kwitnie nieprzymuszana, na dowód czego zdradzę, że cześć redakcji spędziła z kursantami bardzo miły wieczór i pół nocy w parku, obrzucając się trawą, rozmawiając z „Panem Porzeczką" i kontemplując majową przyrodę. Dobre nastroje planowane są aż do przejścia letniego...

Weekend majowy

28 kwietnia - 6 maja. Podczas, gdy kursanci pocili się na przejściu wiosennym, pozostali klubowicze podziwiali różne zakątki Europy. Mini wyprawa pod wodzą Tomka Płóciennika udała się do Rumunii, aby w pięknym stylu (i należytych proporcjach) zwiedzać miasta, kościoły, zamki i oczywiście góry. Terenem działań był Retezat, śnieżno-krokusowy i jak zwykle przepiękny. Niektórzy (jak Kolega-Ostatni-Kawaler-W-Redakcji z ekipą) wybrali Słowację. Mimo, że część wyprawy nie przedostała się za granicę z przyczyn technicznych, wyjazd należy zaliczyć do udanych. Świadczą o tym zdjęcia niezliczonych cerkwi św. Michała, odkrycie Morskiego Oka i niewidocznych na mapach szlaków turystycznych w Wyhorlacie oraz opalenizna Prezesa (dzięki - przyp. mzet). A niektórzy byli w tym czasie na poczcie...




(c) 2001 Wszelkie prawa zastrzeżone przez SKG.
Informacje o stronie