Przejście letnie z 1996 rokuDSCF4566

Instruktorzy: Maciek Nałęcz i Rafał Kasztelanic. Waleci: Agnieszka, Kasia i Wiktor.

Nowi przewodnicy: Ewa Jurkowlaniec, Andrzej Kornel, Robert Sambierski, Marcin Zarzycki, Artur Drzewakowski, Patryk Białokozowicz i Tomek Gałązka.

Pomysł naszej wyprawy narodził się właściwie latem 1995 roku, podczas pobytu w ukraińskich Karpatach, w paśmie Czarnohory. W planach był wyjazd w Karpaty Marmaroskie i Alpy Rodniańskie - góry położone w pobliżu granicy ukraińsko - rumuńskiej. Ale los rzucił nas rok później, hen, hen dalej - w Karpaty Południowe. Okazją było przejście letnie Kursu Przewodników Górskich SKG.

Świadomie ominęliśmy "skarb" wszystkich Rumunów - Retezat, postanowiliśmy się skupić na mniej uczęszczanych pasmach: Ţarcu i Godeanu, równie pięknych, prawie tak samo wysokich, ale bardziej dzikich, niedostępnych i mniej zagospodarowanych turystycznie.

Pierwszym wyzwaniem dla nas było zorganizowanie przejazdu. Wariant pierwszy - najszybszy, ale najdroższy przewidywał jazdę międzynarodowym pociągiem "Karpaty" relacji Warszawa- Bukareszt, wysiadkę na stacji najbliższej punktowi docelowemu i...wielki znak zapytania. Wariant drugi - tańszy opierał się na jeździe autobusem na trasie Przemyśl - Suczawa (Rumunia), a następnie pociągami do interesujących Nas miejsc. Trzecim wyjściem był zupełnie zwariowany. lecz najtańszy przejazd z tysiącem przesiadek lokalnymi pociągami przez Polskę, Słowację lub Czechy, Węgry i Rumunię.

Pozostał wariant drugi. 200 złotych to koszt całej podróży, z czego 100 zł autobus Przemyśl - Suczawa (w obydwie strony), 25 zł dojazd do Przemyśla (i powrót z tego miasta), reszta to rumuńskie pociągi i autostop.

Mapy? Jedynym wyjściem był o skorzystanie z możliwych do zdobycia kserówek starych austriackich map sztabowych z końca XIX wieku. Przyzwyczajenie się do nich i orientacja w terenie jest początkowo bardzo trudna, lecz wszystko przychodzi z czasem. Nie wiedzieliśmy również, czego się spodziewać po współczesnej Rumunii, kraju znajdującego się obecnie w trakcie transformacji politycznej i gospodarczej. Co można dostać w sklepach, jacy są ludzie w tych trudnych czasach?

DZIEŃ 1

Aby uniknąć noclegu w Przemyślu i długiego oczekiwania na ranny autobus do Rumunii, postanowiliśmy pojechać z Warszawy do tego miasta pociągiem "krynickim", przesiadając się w Tarnowie w środku nocy.

DZIEŃ 2

Przed 700 rano jesteśmy w Przemyślu, mieście ze słynną twierdzę pamiętającą czasy pierwszej wojny światowej. Czekamy na dworcu autobusowym na autobus. W jakich warunkach będziemy podróżować? Z daleka podziwiamy piękną "SCANIĘ". Śmiejemy się wszyscy, że zaraz podjedzie i zabierze nas do Rumunii. Jakież było nasze zdziwienie, gdy o 750 na stanowisko podjechała "SCANIA" i kierowca w sposób bardzo uprzejmy zaprosił nas do środka. Kolejna niespodzianka spotkała nas w wewnątrz autokaru. Sprawnie działająca klimatyzacja, pełny komfort. Przejście w Medyce - właściwie bezproblemowo, choć dość długo, szczególnie po stronie ukraińskiej. Po drodze mijamy dawne polskie miasta: Sambor, Stryj, Drohobycz. Piękne krajobrazy, w oddali majaczące Góry Turczańsko - Sanockie.
Nowy kraj to nowy czas - zmieniamy wskazówki naszych zegarków. Popołudniu jesteśmy już w Czerniowcach, stąd już niedaleko do granicy. Po drodze zatrzymujemy się "za potrzebą" na zaimprowizowanym parkingu, gdzie można się było posilić szaszłykami, piwem i wódką sprzedawaną na szklanki.
Granica ukraińsko - rumuńska. Kilka godzin oczekiwania, celnicy i służba graniczna nic nie szuka, nie wiadomo skąd się bierze tak długi okres oczekiwania.
Wreszcie jesteśmy w Rumunii, wypatrujemy gór lecz ich nie widać. W zamian pierwszy piękny zachodzące słońce - zapowiedź dalszych, jeszcze piękniejszych?
Do Suczawy jeszcze około 50 kilometrów. Co będzie dalej, co z dalszym transportem? Od kierowców naszego autobusu dowiadujemy się, że o 2245 miejscowego czasu odjeżdża pociąg do Timiszoary przez interesujące nas stacje: Deva i Simeria. Ale jak zdążyć na ten pociąg!? Z dworca autobusowego na kolejowy jest kilka ładnych kilometrów. Jak je pokonać w nieznanym mieście? Coraz więcej znaków zapytania. Kierowca autobusu mimo pertraktacji odmawia podwiezienia zasłaniając się ewentualnymi konsekwencjami ze strony kierownictwa. Trudno, poradzimy sobie.
Językiem gestów, przerywanym pojedynczymi słowami w łamanym rumuńskim, uzyskujemy od przechodniów informację, że należy wsiąść do trolejbusu nr 2. Prowadzący trolejbus potwierdza tę informację. Płacimy 5$ za wszystkie bilety (to oczywiście nieoficjalny cennik). Przyjaźnie zastawiony pasażer proponuje pomoc, podpowiada na którym przystanku wysiąść, pomaga nam również na dworcu wskazując właściwy peron. Biegniemy, pędzimy, w ostatniej chwili wskakujemy bez biletów do pociągu. Uff! Koniec nerwówki. Ruszamy. Pozostają jeszcze negocjacje z konduktorami. Nie mamy lei, posiadamy tylko dolary. 8$ na głowę i jedziemy ponad 600 kilometrów. Zdobywamy na razie niezbędne doświadczenia, które zapewne przydadzą się podczas dalszej podróży i powrotu do Polski. Przed nami ponad 10 godzin jazdy. Zasypiamy.

DZIEŃ 3

Uciekająca noc i budzący się dzień odsłaniają zarysy gór. Jest ich bardzo dużo, porażają pięknem, różnorodnością i wysokością. Przed 900 wysiadamy w Simerii - mieścinie kilka minut drogi przed Devą. Wymieniamy pieniądze u taksówkarzy.
Po chwili odpoczynku wsiadamy w lokalny pociąg do miejscowości Subţetatu. Konduktor nie chce od nas pieniędzy za przejazd. Jedziemy przecież w góry Retezat - ich świętość narodową. Tłumaczymy mu, że jedziemy w inne miejsce. Dla niego jest to bez znaczenia - jak góry to tylko Retezat. Wysiadamy. Na kolejny pociąg trzeba poczekać ponad 4 godziny. Dużo czasu, zbyt dużo. Niezawodny okazuje się w tej sytuacji sposób polegający na poszukiwaniu transportu w knajpie. Prywatna "DACIA" wiezie nas na raty do odległej o 8 kilometrów miejscowości - Hateg. Tutaj czekamy na autobus. Owszem przyjeżdża, ale tutaj kończy się jego kurs, nie jedzie dalej. Kierowca nawet nie chce słyszeć o dodatkowej jeździe. Policja i szefowie to "nasze" przekleństwa. Dalej oczywiście sposób "knajpiany", waluta (10$) i ciężarówka. Prawie 60 kilometrów. Wysiadamy w Oţelu Roşu. Jeszcze kilka kilometrów po drodze i będziemy w punkcie oznaczającym początek naszej górskiej wędrówki.
Mijamy miejscowość Măru, a w nim mieszkańców wylegujących się na poboczu szosy i bawiących się na ulicy. To przecież niedziela - dzień boskiego odpoczynku. Jesteśmy obiektem dużego zainteresowania. Anglia? Nie, Polska. Miejscowi proponują nocleg, Dziękujemy, nie skorzystamy.
Kilkaset metrów za wsią rozbijamy się, robimy na ognisku pierwszy posiłek. Pierwszy nocleg w rumuńskich górach. Preludium. Zmęczeni, lecz zadowoleni szybko zasypiamy. Piękna gwiaździsta noc. Tak będzie?

DZIEŃ 4

Pierwszy dzień wędrówki. Po posiłku zbieramy rzeczy i w górę. Idziemy doliną potoku, później skręcamy na grzbiet. Piękne polany i widoki zachęcają do odpoczynku.
Nadchodzi noc, nadciąga mgła. Właściwie nic nie widać. Spokojnie dochodzimy do noclegu. Spotykamy pasterzy. To pierwsze i zapewne nie ostatnie zetknięcie z nimi. Wymieniamy zakupione na granicy ukraińsko - rumuńskiej papierosy na ser i mleko.

DZIEŃ 5

Piękny poranek zapowiada śliczną pogodę w ciągu dnia. Jednak szybko nadciągająca mgła niweczy nasze nadzieje. Pozostają tylko: mapa, kompas i "któryś tam zmysł". Wspinamy się na Muntele Mic (1806 m n.p.m.), szczyt wyższy od naszej Babiej Góry. Po dosyć spokojnym podejściu czeka na nas niespodzianka. Skały, śliski kamienie, krzaki, korzenie i grube gałęzie, do tego wroga mgła, kapuśniaczek i duże nachylenie terenu. Prawdziwa "droga przez mękę". Pokonujemy i tę przeszkodę. Spotykamy stado pasących się koni. Mimo początkowego wzajemnego respektu, zaprzyjaźniamy się. Na płaskim jak stół szczycie widoczność nie przekracza 20 metrów. Jak znaleźć drogę? Niebiosa nam sprzyjają, odsłaniają krajobraz. Teraz nie ma problemu. Widzimy drogę, pędzimy zadowoleni. Po drodze niespodzianka - wyciąg narciarski oraz schronisko prowadzone przez Jugosłowianina.
Rozbijamy się w pobliżu pięknej przełęczy. Woda z rwącego strumyka, wokół sporo drewna. Czego nam jeszcze potrzeba do szczęścia?

DZIEŃ 6

Poranek wita nas piękną pogodą. Po drodze spotykamy schronisko, lecz nie wiadomo z jakiego powodu jest zamknięte. Obok niego budynek stacji meteorologicznej "Cuntu". Od mieszkańców kupujemy ser, pozwalają nam na skorzystanie z ich kuchni. Przedstawiciel młodszego pokolenia mówi po angielsku, rozmawiamy z nim o sytuacji w Rumunii, o stacji meteorologicznej, o turystyce. Dowiadujemy się, że niedaleko na szczycie Ţarcu jest następna stacja tego typu. Odpoczywając i rozmawiając spotykamy pierwszych i ostatnich turystów na górskim szlaku - to Rumuni z Timiszoary.
Po tej sielance zaczynamy się wspinać mozolnie w górę. Znowu mgła i zimno. Pozostaje tylko marsz, humory na szczęście dopisują. Ponownie spotykamy konie, pojawiają się i znikają we wszędobylskiej mgle; to niesamowite wrażenie. Pogoda zmusza do wcześniejszego założenia obozowiska. Jeden z kolegów obchodzi dzisiaj urodziny. Urządzamy sobie ucztę, którą kończą chóralne śpiewy i... kisiel z suszonymi owocami. Jutro wejdziemy na wzbudzające szacunek grzbiety i szczyty o wysokości ponad 2000 metrów.

DZIEŃ 7

Atakujemy Ţarcu (2190 m n.p.m.). Nieopodal szczytu kolejna stacja meteorologiczna. Łamany angielski znowu się przydaje. 26-letni długowłosy Rado pozwala na skorzystanie z kuchni i ciepłych pomieszczeń stacji. Musimy skrócić zaplanowaną na dzień dzisiejszy trasę. Są chorzy, prawdopodobnie kłopoty żołądkowe.
Nocleg na wysokości 2100 m n.p.m. zapowiada się nader interesująco. Chorzy nocują w stacji, reszta pod namiotami.

DZIEŃ 8

Podejmujemy decyzję - najbardziej chory z osobą towarzyszącą pozostają w stacji. W razie poprawy stanu zdrowia dojdą do naszej ekipy za 3 dni w umówionym miejscu. Jeżeli nie będą w stanie dalej iść, wrócą do Polski. Dzielimy się z nimi sprzętem turystycznym, prowiantem i pieniędzmi. Do rychłego zobaczenia!
Ponownie zdobywamy szczyt Ţarcu (2190 m n.p.m.). Na wierzchołku tradycyjna fotka z biało - czerwoną flagą. Idziemy wyniosłym grzbietem, z jednej strony stromizna, z drugiej piękna dolina z oczkami szmaragdowych jeziorek. Zatrzymujemy się przy jednym z nich na posiłek.
Jeszcze kilka kilometrów po halach i schodzimy stromym leśnym zboczem na nocleg ponad 600 m w dół. W tych górach są niestety spore przewyższenia. Na nocleg wybieramy śliczną polankę położoną na styku 3 rwących potoków. W zeszłym roku znajomi spędzając na niej noc słyszeli niedźwiedzia krążącego wokół obozowiska. Tym razem nic podobnego nie miało miejsca.

DZIEŃ 9

Obóz chorych powiększa się! Prawdopodobnie zaszkodziła woda ze strumieni, zanieczyszczona owczymi odchodami. Na wszelki wypadek unikamy nieprzegotowanej wody.
Z powodu chorób nie idziemy dzisiaj z plecakami. Namioty i jedzenie zostawiamy z chorymi z obozie. Dziś czeka nas wędrówka po najwyższych szczytach pasma Godeanu: Gugu (2294 m n.p.m.) i Godeanu (2229 m n.p.m.). Niezapomniana podróż wśród kwitnących hal i malowniczych dolin, łagodnych grzbietów i stromych zboczy, poszarpanych turni i wyniosłych skał. Bywalcy naszych najwyższych gór twierdzą, iż góry Godeanu bardzo przypominają Tatry Zachodnie. Być może! Przebijają je jednak niczym nie naruszoną dziewiczością.
Kolejne spotkanie z pasterzami i kolejne produkty owcze. Zapytany o cenę, jeden z baców podniósł głowę, skierował w górę rozłożone szeroko ręce, jakby chciał powiedzieć: "To boskie dary".
Na jednym z grzbietów odnajdujemy krzyże postawione tutaj ku czci turystów zmarłych w czasie zimy kilkanaście lat temu.
Na Gugu oczywiście robimy pamiątkowe zdjęcie, to przecież najwyższy szczyt naszej wyprawy. Skromny posiłek i znowu ponad 1000 metrów w dół. Docieramy do obozu już po zmroku.

DZIEŃ 10

Stan zdrowia chorych pozwala już na wędrówkę z obciążeniem. Będziemy znowu podchodzić na 2000 metrów. Schodami w górę, schodami w dół, i tak w kółko.
Najpierw idziemy jednak drogą wijącą się wzdłuż rzeki, kilkakrotnie ją przekraczając. Spotykamy kolejnych pasterzy transportujących żywność przy pomocy koni i osiołków. Na trasie naszej wędrówki mijamy również wędkarza, który niby od niechcenia za każdym razem wyciągał ze strumienia pstrąga. Kraina mlekiem i miodem płynąca...?
Koniec sielanki. Męczące podejście trwa i trwa, nie widać końca na pokrytym gęstym lasem zboczu. Wreszcie jesteśmy na górze. Wspaniałe widoki - ten zwrot można powtarzać bez końca. Postrzępione sylwetki gór, płaskie i szerokie grzbiety, kotły polodowcowe.
Zbliża się już wieczór. I pasące się konie przyjaźnie nastawione do ludzi kokieteryjnie pozujące do zdjęć, i niepowtarzalny zachód słońca, i skupienie, w którym przeżywamy ten dar przyrody.
Łatwe z pozoru zejście przeradza się w dość długi i męczący marsz. Słychać rzekę - to znak obozowiska. Nad jej brzegami spotykamy grupę, która odłączyła się od nas na Ţarcu. Wspólnie cieszymy się ze spotkania.
Spędzili w obserwatorium kilka dni, dzieląc czas na kurację, drobne wycieczki, zwiedzanie obserwatorium i rozmowy z pracownikiem stacji.

DZIEŃ 11

Choroba ponawia atak. Po raz drugi w czasie naszej wędrówki zakładamy obóz. Spędzimy tutaj minimum 2 noce. Dziś pójdziemy z małym obciążeniem.
Początek jak poprzedniego dnia - drogą wzdłuż rwącej rzeki, a później stromo w górę. Po kilku godzinach marszu wchodzimy w piętro hal. Odwiedzamy kolejną bacówkę. Można w niej zauważyć zetknięcie 2 światów: dawnego, pasterskiego, pełnego prostoty i nowoczesnego z głosem samego Michaela Jacksona płynącym z głośników radioodbiornika. Ta mieszanina nie wpływa na gościnność gospodarzy. Poczęstunek, zakupy, rozmowy. Gospodarze pochodzą z Ukrainy, ich rodzice przyjechali po ostatniej wojnie do Rumunii ze Stryja. Łatwo zawiązujemy dialog, baca i jego pomocnicy z zadowoleniem i cierpliwością tłumaczą nam techniki przetwarzania owczego mleka i wyrobu produktów. Lecz czas nagli. Znów widoki na liczne szczyty. Pogoda pogarsza się, gęsta mgła nie nastraja zbyt optymistycznie. Każdy, kto kiedyś chodził we mgle po nieznanym terenie, bez szlaków turystycznych wie, iż nie są to przyjemne chwile. Szybko zapada noc.
Podczas poszukiwań dogodnej drogi zejścia, niepostrzeżenie wchodzimy w kosówkę - koszmar. Po 2 godzinach wyplątujemy się. Rozpalamy ognisko i zasypiamy skupieni wokół ognia, oczekując na poprawę widoczności i pogody. Nadchodzi świt, poprawiają się warunki atmosferyczne. Ułatwia to nam orientację w terenie. Po 3 godzinach jesteśmy w obozie.

DZIEŃ 12

Dzień odpoczynku. Zmieniamy tylko miejsce obozowiska. Idziemy kilka kilometrów drogą wzdłuż znanego potoku. Namioty rozstawiamy 2 kilometrów od wsi - Poiana Mărului. Jeszcze jeden dzień wędrowania i powrót do domu.
Robimy zakupy w wiejskim sklepie, zaopatrzenie zaskakująco dobre. Można kupić właściwie wszystko od musztardy zaczynając, a na coca-coli kończąc. Wieczorem wielka uczta - zjadamy większość naszych zapasów jedzenia.

DZIEŃ 13

Nasz ostatni dzień w górach - dzień pożegnania. Dzień piękny, a zarazem smutny. Robimy "pętelkę" bez obciążenia. Niedaleko obozowiska odnajdujemy w gęstwinie leśnej zadbaną, lecz pusta gajówkę. Kulturalny wystrój, wygodne prycze do spania, nawet łazienka w dobrym stanie.
Po drodze mijamy skałki, coś dla miłośników wspinaczki, których nie brakuje wśród uczestników naszej wyprawy. Już nie jest tak wysoko, tylko 1450 m n.p.m. Po raz ostatni spotykamy pasterzy. Jak zwykle są bardzo gościnni, częstują wszystkim co mają: ziemniakami, mlekiem, ciastem, a nawet wódką. Nie wypada przecież odmówić. Mieliśmy po "wieczerzy" pewne wyrzuty sumienia, lecz szybko zostały one przepędzone przez naszych uroczych gospodarzy. Nie będą głodować, wieczorem kolejny wyrób sera i żętycy. Są niezwykle zadowoleni i szczęśliwi z naszej wizyty. Z łezką w oku żegnamy się. Gdzież można jeszcze spotkać takich ludzi.
Po kilku godzinach marszu starym pasterskim płajem, w przepięknym słońcu schodzimy do wsi. W blasku zachodzącego źródła życia widzimy w oddali budującą się tamę. Wszyscy patrzą się na siebie - my to przecież znamy z kraju. Może już niedługo wieś podzieli los naszego Czorsztyna?

DZIEŃ 14

Poiana Mărului jest miejscowością na "końcu świata". Droga jezdna prowadzi tylko w jednym kierunku. Kilkoro z nas odłącza się, chce pojechać na zasłużony odpoczynek nad Morze Czarne. Żegnamy się.
Godzinami czekamy na jakiś transport. Najlepsza byłaby ciężarówka. Wreszcie jest! Co prawda traktor z przyczepą, ale zawsze to coś. Z trudem, bo z trudem mieścimy się. Jedziemy; nogi cierpną, lecz humory dopisują. Po kilkunastu kilometrach wyprzedza nas ciężarówka, której kierowca nie chciał nas wcześniej zabrać ze wsi tłumacząc się obawami przed policją. Przeprasza i zaprasza naszą grupę na swoją "pakę". Czujemy się nieswojo w stosunku do traktorzysty, lecz ten wręcz zachęca do przesiadki rezygnując przy tym z połowy otrzymanej zapłaty. Co za ludzie! Okazało się, że nasz nowy kierowca bywał kiedyś często w Polsce w sprawach służbowych. Swoją droga ten lęk przed policją w Rumunii jest zadziwiający - pozostałość systemu?
Schowani na "pace" mkniemy przed siebie. Wysiadamy w Oţelu Roşu, ładnym i czystym mieście. Zamykamy w ten sposób naszą podróżnicza pętlę. Miejscowy PKS dowozi nas na stację kolejową, kierowca nie chce wziąć żadnych pieniędzy, tłumacząc się zaszczytem, jaki go spotkał przewożąc polskich turystów. Szybki posiłek w barze szybkiej obsługi przy dźwiękach MTV. Teraz przed nami podróż koleją. Najpierw do miejscowości Caransebeş, a po przesiadce do Lugoj. Podróż jest męcząca ze względu na przesiadki. Człowiek ledwo zapada w sen, a tu trzeba zbierać rzeczy i przeskakiwać do innego pociągu.

DZIEŃ 15

Naszym podstawowym zamiarem było dotarcie do Timiszoary, gdyż z tego miasta wiodą dwie trasy do Suczawy: przez Arad oraz przez Albę Iulię. W samym mieście - "kolebce" rumuńskiej rewolucji mieliśmy niewiele czasu, lecz wszystko układało się po naszej myśli. Do czasu.
Dwie osoby pobiegło do taksówkarzy celem wymiany pieniędzy i zrobienia zakupów, reszta wsiadła do pociągu i czekała... Nie zdążyli. Konsternacja, co robić? Postanawiamy jednak jechać do Suczawy i tam na nich oczekiwać. Na pewno dojadą następnym pociągiem, nie są przecież dziećmi, nie siądą i nie zaczną płakać z bezradności.
Choć pociągi w Rumunii są generalnie tanie, mimo istnienia systemu dopłat do ceny podstawowej (za poszczególne strefy, za rodzaj pociągu), próbujemy sposobu znanego z wcześniejszych etapów podróży po Rumunii - indywidualnej rozmowy z konduktorem. Sposób niezawodny - 3$ na osobę za ponad 600 kilometrów.
W Suczawie jesteśmy przed 2200. Znowu trzeba wymienić pieniądze. Po kilku transakcjach taksówkarze, "miejscowe kantory walut" wyczuwają złoty interes, sami oferują swoje usługi. Okazuje się, że następny pociąg z Timiszoary przyjeżdża o 400, zaś autobus do Przemyśla odjeżdża o 330. Zastanawiamy się, co robić dalej. Trolejbusem jedziemy na dworzec autobusowy. Decyzja zapada, dwie osoby zostają i będą czekać na nasze zguby. Wrócą do Polski z przesiadką na Ukrainie.

DZIEŃ 16

Pobyt na dworcu autobusowym w Suczawie nie należy do przyjemnych. Strażnik nie chce nas wpuścić do poczekalni. Tak w ogóle w Rumunii, a także na Ukrainie panują dziwne zwyczaje. Podróżując pociągiem lub autobusem nawet w największe upały, ludzie czują zadziwiającą niechęć do otwierania okiem i wietrzenia. Dworcowy strażnik należy chyba do tych dziwów.
Siąpi deszcz... Jeszcze kilka godzin czekania. Wydajemy ostatnie leje. Największym powodzeniem cieszy się wódka w kartonikach, bynajmniej nie ze względu na zawartość. Opakowania są identyczne do małych kartonów, w jakich można w Polsce kupić soki owocowe i warzywne. Do takiego opakowania przyczepiona jest rurka i... można w kraju łamać zakazy spożywania alkoholu w miejscach publicznych nie narażając się na przykre konsekwencje. Wreszcie przyjeżdża autobus. Zaraz po odjeździe wszyscy zasypiamy. Po godzinie nasz sen zostaje brutalnie przerwany na granicy, kontrola celna i paszportowa. Długie oczekiwanie wynagradza nam piękny wschód słońca.
Podróż przez Ukrainę przebiega pod znakiem Morfeusza. Na przejściu w Medyce znów długi postój, kontrola bagaży i niekulturalne zachowanie się polskiego pogranicznika w stosunku do jadących autobusem Rumunów. Pozostaje niesmak.
Przemyślu jesteśmy o 1730. Część grupy jedzie do Krakowa, reszta wraca do swoich miejsc zamieszkania innymi pociągami.
Krakowski Rynek, Adam Mickiewicz i śpiewająca młodzież - kilka godzin na oswojenie się z krajem. Knajpa "Chimera" - obżeramy się surówkami i sałatkami owocowo - warzywnymi oraz lodami.
Kraków Główny - 100 w nocy. Ostatni etap podróży. Za kilka godzin będziemy w ciepłych domowych pieleszach.


* * *
Następnego dnia otrzymaliśmy wiadomość od naszych "zgub" z Timiszoary. Szczęśliwie, bez większych problemów wrócili do kraju przez Ukrainę.


* * *
Po tygodniu odezwali się "czarnomorcy". Byli nie tylko nad rumuńskim wybrzeżem, zahaczyli również o Bułgarię, mieli okazję pojechać do Turcji, z czego nie skorzystali z powodu braku czasu.


* * *
Tak zakończyła się nasza wyprawa w Karpaty rumuńskie. Pełna emocji, niespodzianek, ciekawych przygód, pouczających doświadczeń na przyszłość, spotkań z ciekawymi ludźmi i dziką przyrodą. Nie taki diabeł straszny, jak go malują - można powiedzieć.
Podczas pobytu w Rumunii pojawił się przed naszymi oczami zupełnie inny obraz tego kraju niż istniejący w wyobraźni przeciętnego Polaka. Bród, bieda, ubóstwo społeczeństwa, brak towarów w sklepach i bezpieczeństwa na ulicach - to pierwsze skojarzenia Polaków po usłyszeniu o Rumunii. Może tak kiedyś było, lecz to już minęło, oby bezpowrotnie.
Sklepy pełne towarów, również zachodnich, ładne miasta, piękne wioski, uśmiechnięci i życzliwi ludzie - to przede wszystkim zapada w pamięć. Zmieńmy pogląd o Rumunii i jej mieszkańcach, należy się to temu pięknemu krajowi. Nie traktujmy czarnomorskich plaż jako jedynych atrakcji, prawdziwym bogactwem są bowiem góry! Przekonajmy się o tym!