Pirenejskie wędrówki

 Motto:
"(...) So for the one person, adventure is a difficult climb in the Himalaya, and for someone else adventure is climbing to the top of the Grigna. And so each person finds his own adventure, and his motivation is always the search for new adventure. In the end it's always a search for excitement" - Ricardo Cassin.

Jeszcze nos rozpłaszczony na szybie i rozbiegane oczy, i wewnętrzne jakieś wzruszenie. To nic, że deszcz za oknem autobusiku odmierza upływające sekundy w rytmie kolejnych kropel. Bo w zasięgu wzroku, a później na wyciągnięcie ręki znajduje się taki zdumiewający, piękny świat. Oczy zapamiętują obrazy, które nie docierają na razie głębiej. Skanują wybujałą przyrodę, nie rozumiejąc nic. Gdzieś daleko zostałam ja, z pracą magisterską, setką niedokończonych spraw i emocjonalnych trzęsień ziemi. W sercu mam parę osób, które zabrałam tu ze sobą raczej gwałtem, raczej bezwiednie. Dzielę się zatem z Wami tym, co widzę, mamo, tato! Klementynko, wożę Twoją obecność ze sobą wszędzie. Szkoda, że Was tu nie ma, wszyscy moi bliscy, kochani!

Wokół, gdzie okiem nie sięgnąć, góry. Na pierwszym planie łagodniejsze stoki w barwach złotoczerwonej jesieni. Daleko skrzą się bielą surowe szczyty najwyższych partii Pirenejów Aragońskich. Entuzjazm nie pozwala siedzieć bezczynnie. Niech zatem, na miłość Boską, otworzą się w końcu podwoje naszego środka lokomocji!

Zaklęcie podziałało, opuszczam podest autobusowy. Nie jestem sama, bo stale od teraz skazana będę na obecność chłopców, których zdaję się nie zauważać. Nie jesteśmy sobie bliscy; przypadek sprawił, że znaleźliśmy się w sercu gór w tej niespodziewanej konfiguracji osobowej. Pierwszy raz jestem boleśnie sama z natłokiem wrażeń i zachwytem cisnącym się na usta.

Drzwi się zamknęły. Witaj Kraino Marzeń! Dzień dobry Panowie Szczyty i ukłon dla Pani, Przygodo!

* * *

Jakaś jednostka wojskowa. Wojtek, którego całe ciało robi wrażenie niezamieszkanego, gdyż chyba żaden duch nie potrzebuje aż takiej rozległej powierzchni, kieruje się z zapytaniem o drogę do hiszpańskich wojaków. Nierozgarnięte to, zupełnie pozbawione wdzięku jak wojsko polskie.

Idziemy zatem naprzód. To najlepszy i najprostszy z wyborów. Jakaś droga odbiega od głównej w prawo, uderzamy więc w prawo. Deszcz nasila się, podobnie kolor - jakież drzewa są zdumiewająco żółte! Decydujemy się spędzić noc w kamiennym szałasie. Nieprawdopodobnie szybko zapada zmrok, opowiadamy sobie życie w odcinkach. Ważne rzeczy dochodzą do głosu same, wiszą w powietrzu. Będzie to jedyna taka piękna, głęboka rozmowa. Powiedzieliśmy może zbyt szybko wszystko, co było do powiedzenia. Gdzieś w dali szumi potok, przez okno widać gwiazdy, świeca niepokojąco mruga, wiatr zmaga się z metalowymi drzwiami. Czarna noc na pustkowiu z obietnicą dnia następnego.

Ranek przynosi oszałamiającą niespodziankę. Zziębnięta, gdzieś z dna snu, dostrzegam rąbek krajobrazu przez zakratowane okienko i nie mogąc się powstrzymać, wyskakuję ze śpiwora z dzikim wrzaskiem, który stawia chłopców na nogi. Nie sądzę, żeby wyczytali z mojej twarzy jakąkolwiek skruchę za to nieco przesadnie gwałtowne przebudzenie. I Wojtek... Cóż, jako że leżał najbliżej, padł ofiarą mojej gwałtowności. Jakiś łokieć w brzuch, jakaś stopa, chyba moja, na jego plecach...

Mimo uporczywego zimna wybiegamy na zewnątrz i najbliższe pół godziny spędzamy na chaotycznym bieganiu, to w górę, to w dół. Chłoniemy widoki, śmiejąc się z siebie, z tej nieoczekiwanej wolności. Nie wiem, myślę tylko, że to co mam przed oczyma dla każdego z nas oznacza coś innego. Słońce świeci nam prosto w oczy, każdemu dokładnie tak samo, chłód dokucza z jednakowym natężeniem, ale wobec gór - ja i chłopcy, każdy z osobna, jesteśmy zupełnie sami z własnymi myślami. Każdy przywiózł górom w podarunku inny bagaż, bo jesteśmy w różnych miejscach życia.

Pierwsze śniadanie na trawie, niecierpliwe, pochopnie zminimalizowane. Zarzucamy plecaki i zaczyna się mozolny, całodzienny marsz - to, co lubię najbardziej. Długotrwały wysiłek, wytężona praca mięśni i sporadyczne postoje na kolejne ujęcia - fotka: ja i góry, góry i ja, góry i śnieg, góra i ja. Kolejny krok, i kolejny, i kolejny. Najbliższe dni będą odmierzane zmęczeniem, pulsowaniem w skroniach, mechanicznym krokiem. Nie rozumiem własnej zawziętości, ale chcę iść. Bez celu. Po prostu iść, uczestniczyć w tej przygodzie, wtopić się w krajobraz i przez chwilę tylko być.

Czuję ogromny respekt przed Tymi, które widzę. Obserwuję je z niepokojem. Nie znam tu nic, wszystko takie nowe, a już pokochane. Już podarowałam tym nieznanym górom cząstkę siebie, urywany oddech i krople potu, spływające po plecach. Potężne, dzikie góry, w których kluczymy, gubimy się, ale uparcie zmierzamy naprzód.

Droga jest niepewna, od pewnego czasu chybotliwa, nogi ślizgają się po oblodzonych kamieniach. Wokół cisza i pustka. Słońce pali w twarz, ale z nadejściem zmroku znowu będę cierpieć z zimna.

Pico de Annayet. Przepiękny szczyt. Lustrujemy ściany z każdej strony. Łagodnie wspinamy się w górę w coraz głębszym śniegu. Pico jak strażnik, zostaje za naszymi plecami. Ciągle czuję jego cień. Plecak trochę ciąży, ale za nic na świecie nie przyznam się do tego dyskomfortu. Serducho kołacze, jakby chciało opuścić swoją klatkę piersiową. Wysiłek rekompensuję czekoladą, którą skrycie zakamuflowałam w kieszeni kurtki.

U góry, ech, zmęczenie. Plecaki zostały same na przełęczy. Pogoda się zmienia, raczej na gorszą, więc szybciutko schodzimy, co nastręcza więcej trudności niż wejście. Im niżej, tym dalej za sobą pozostawiamy zimę.

* * *

Jakiś sympatyczny Francuz podwozi nas do Sallent de Gallego, oszczędza nam 10 kilometrów marszu i niech go Bóg błogosławi za tę wielkoduszność. W Sallent uzupełniamy zaopatrzenie, którego najważniejszym elementem jest Paczaran. Jego zachęcający plusk w butelce towarzyszy moim krokom.

O zmierzchu docieramy do miejsca, skąd trudno ocenić, gdzie maszerować dalej. W oddali wyłania się wiata, której strażnikiem okazał się wielki pies pasterski. Ufnie przewraca się na plecy i już się zaprzyjaźniamy. Oddychamy z ulgą, a nasz nowy kumpel wymachuje energicznie ogonem. Cieszy go perspektywa kolacji.

W wiacie rozstawiam namiot i zasiadamy do konsumpcji. Na łyk Paczarana trzeba sobie zasłużyć, każdy zatem opowiada bajkę, pozostali albo podchwytują wątek, albo krytykują autora. Zaszywamy się w namiocie, śpiewamy - każdy swoją listę przebojów. I ten muzyczny wysiłek prędko nas usypia.

Ranek wprawia mnie w osłupienie, bo sypie intensywnie... śnieg. Nic nie widać. Nie chce się wyściubiać nosa poza namiot. Przyjaciel pies drzemie obok, pomiędzy plecakami i raczej jest zdania, że szaleństwem jest pakować to wszystko i likwidować mu posłanie.

To szaleństwo z niewiadomych przyczyn stawia nas na nogi. Idziemy dalej. W gęstym śniegu łatwe podejście na 2000 m n.p.m. z hakiem, gdzie czeka prawdziwy dach.

Po drodze parę rwących potoków. Poza tym uporczywa cisza, świat jakoś zamarł w bezruchu pod śnieżną pokrywą.
Około południa lądujemy w schronisku, którym niepodzielnie włada Toni. Przyjmuje nas z rezerwą i bez przekonania. Nie zaanonsowaliśmy pobytu, co wprawiło go w zakłopotanie. Reguła kurtuazji została złamana. Dziwne zwyczaje panują w tych górach. Toni odradza nam właściwie każdy plan na jutro i głównie dlatego zrezygnujemy z przejścia, którego będziemy żałować przez kolejne dni.

Decydujemy się na samodzielny rekonesans i tu oddaję Toniemu honor. Faktycznie warunki są nielekkie, śnieg miejscami po uda, szlak absolutnie niewidoczny.

Przecieramy podejście planowane na dzień następny. Cholernie trudno zorientować się, którędy iść. Podchodzimy intuicyjnie, dość wysoko, bo tej drużynie odwroty przychodzą z bólem. Rekonesans kończy się wraz z czerwonym zachodem słońca w opustoszałej dolinie. Świat zagubiony, doskonały w proporcjach, nieokiełznany, surowy. Moje jestestwo redukuje się do najprostszych czynności. Coś zjeść, coś pić, gdzieś spać. Wszystko, co było do przemyślenia, już się pomyślało. Pozostało gdzieś za plecami. Liczy się teraz.

Wieczór spędzamy z Francuzami, dwójką zaprawionych w bojach wspinaczy. Chcą atakować Balaitusa, mamy zamiar podążyć za nimi, bo znają szlak i będą go przecierać. Niestety, jutro niespodziewanie zrezygnują, co spowoduje zmiany i w naszych planach. Jeszcze nie ufamy sobie, własnym siłom i ocenom, co rozsądne, a co nie. Granica jest płynna. Przekroczymy ją w najbliższych dniach.

Nie chodzi mi o obiektywną barierę bezpieczeństwa, bo coś takiego dla mnie nie istnieje, ale o przekonanie, że ja... jeszcze nigdy nie porwałam się na coś takiego. Odtąd wszystko będzie prostsze, lżejsze straci posmak atrakcji. Urok będzie miał krok naprzód, w większe ryzyko.

* * *

Rano mróz trzaska, śnieg zasypał nasze ślady i wczorajszy trud poszedł na marne.
Zadymka. Widoczność na kilka metrów. Ponieważ Francuzi się wycofują, idziemy w ich ślady. Rozczarowani, rozżaleni podążamy za, naszym zdaniem, większym doświadczeniem i cudzym rozsądkiem. Który nie uszczęśliwia. Żadna zresztą rezygnacja nie uskrzydla.

Dzień był zresztą niespodziewanie ciężki, bo choć początkowo dobrze nam szło - po pięciu minutach machania łapką złapałam auto na pierwsze dziesięć kilometrów. Potem nie pozostało nic innego, jak przemieszczanie się na własnych odnóżach.

W wymarłym Balneario de Panticosa funduję sobie luksus. Siadam nad brzegiem rozległego stawu i moczę obolałe stopy w lodowatej wodzie. Klimat surrealistyczny podkreślają wirujące wokół płatki śniegu. Na rękach mam grube rękawice, a bose stopy gdzieś głęboko w wodzie zmieniają kolor na sinoczerwony.

W głębi mnie rodzi się upór. Nie tak wyobrażałam sobie ten dzień! Dlatego na noc pójdziemy wysoko w góry. Jakbyśmy teraz w nich nie byli...

Nocleg na rozległej polanie, może gdzieś na wysokości 2500 m n.p.m. Zimno, śnieg. Ducha dodaje wino podgrzane na butli, wokół której krążyłam przez pół godziny, nie chcąc stać bezczynnie. Każdy w swoim śpiworku jest skupiony na operacjach rozgrzewania własnego ciałka. Sporadycznie pociągam z termosu łyk za łykiem. Robię dość nieestetyczne kanapki, bo ręce zgrabiały, a nie chcę ściągać rękawic.

* * *

Rześki poranek nie daje nam spać. Raz dwa pakujemy toboły i ruszamy w dalszą drogę. Towarzyszy nam śnieg i poczucie opuszczenia. Trasa przypomina kadr "Tańczącego z wilkami"- przeprowadzkę w góry. Ogarnia mnie jakiś nieokreślony smutek, żal.

Mozolnie drepczę w śniegu, odliczając mechanicznie kroki, zdaje się, że do trzydziestu. I nie wiem, dlaczego tak.
Trudności żadne, ale trzeba angażować wzrok we właściwe stawianie stóp, które nadspodziewanie łatwo się wykręcają. Kijki pomagają utrzymać równowagę. Motywacja jakby spadła, podobnie entuzjazm. Oczywiście, bez dwóch zdań, chcę iść i pragnienie bycia w drodze jest równie silne jak na początku. Tylko organizm już się oswoił i nie reaguję aż tak spontanicznie na piękno, które nas otacza. Rozsądek udał się na urlop, zdaję się na instynkt. Dlatego przekraczam jakąś moją wewnętrzną granicę. Pozwalam sobie iść naprzód, zdając się na ślepy los.

Błądzimy wielokrotnie, Tomek przeciera szlak. Moje nóżki trochę są jakby za krótkie, dużo wysiłku kosztuje mnie trafianie w ślady chłopców. Mylą mi się nogi, gubię rytm. Często się wywracamy, nawet nie sądziłam, że człowiek jest tak niestabilnym stworzeniem. U góry przez chwilę szło się komfortowo, bo w rakach. Ba, doskonale... Potem było uciążliwe zejście w śniegu, momentami po pas. Ponieważ pod śniegiem leżakują zwały kamieni, często wykręcam kostki. Nieboleśnie, acz dokuczliwie. Padam, wstaję, idę, klnę.
"H..." - mówię w końcu. Nie "Ch...", lecz dobitniej, przez "H". Tak przynajmniej brzmi w odczuciu mojego ucha. Idę dalej, dalej i dalej.

Pod wieczór kolejny szałas. Bardzo zimno, stopy mocno przemoczone. Z resztek śmieci urządzamy prowizoryczne ognisko, a w chatce jak zwykle, rozbijamy namiot. Mimo to nie chce być cieplej. Nawet nie wiem, jak nieznośna czeka mnie noc. Nie zmrużę oka w tej temperaturze i wielokrotnie będę sobie obiecywać prezent w postaci puchowego śpiwora.

* * *

Rano siąpi deszcz. Ponieważ nie pozostaje nic innego, jak wciągnąć na tyłek mokre portki, czynię to, acz niechętnie. Bębniące o dach krople budzą zwątpienie. Jestem przemarznięta, niewyspana i raczej nieszczęśliwa.

Chłopcy mają się nie lepiej. W jednostajnym, ulewnym deszczu schodzimy do Torli powitać cywilizację. Kończą się zapasy żywnościowe, zatem pretekst wydaje się dobry Wspaniałe usprawiedliwienie dla obolałego ciała, do którego się nie przyznaję. Uciążliwy marsz, ale mieścina jest tego warta. Nawet gorycz zejścia niżej nie odbiera zdolności obiektywnej oceny. Stare zabudowania, z szarego kamienia, zastygają w śniegu u podnóża gór, a właściwie ścian wspinaczkowych.

Pierwszy cywilizowany nocleg od tygodnia. Rozpieszcza nas to życie - jest nawet ciepły prysznic. Ta radość z luksusu nie trwa długo i okaże się chybiona następnego dnia. Obudzi nas już nie śnieg, a ulewny deszcz, który pogrzebie mojego ducha walki. Będziemy szli. Długo, zawzięcie. Prawie piętnaście kilometrów, aż ktoś w końcu odważy się wypowiedzieć głośno, że to nie ma sensu, że zaczyna się męka, a przecież nie o to chodzi. Że wewnątrz coś łka, to inna sprawa. Zaciskam zęby, nie chcę uwierzyć, że to koniec. Goretex przemókł doszczętnie. Deszcz miesza się ze łzami, których chłopcy nie widzą. Dojdziemy do Goritz. Tylko po to, żeby zarządzić odwrót. Monte Perdido - Góra Błądzących, ta wyśniona, wyczekana, zostanie niezdobyta. Nie dlatego, że jestem zbyt słaba. Jestem zbyt mokra. Zbyt przemarznięta. I mam gorączkę. Wysuszyć się nie można, wygrzać tym bardziej. Czuję się źle, ale nic nie mówię, bo nie chcę być kroplą oliwy do ognia, przyczyną odwrotu.

Czekamy. Kolejny dzień nie przynosi nic poza rozczarowaniem. Góra Błądzących - moja góra odwrotu. Jakże gorzko, jak boli...

* * *

Chciałam się wdrapać dla osobistego spełnienia, ale muszę pochylić ten zachłanny łebek i odebrać lekcję pokory. Przygoda, a wraz z nią marzenia, utonęły w strugach ulewnego deszczu. Czyżby świat płakał nad nami? Ech, cóż za egocentryzm. Świat obojętny...

To nic. Nie wystarczy mi tak mało. Niespełnienie budzi chęć powrotu, przedsmak większych zamierzeń. Głód nieoczekiwanie budzi tylko większy głód. Głód niebezpieczeństwa, emocji, przygody - i tak do skończenia świata. Mojego świata, który niekoniecznie jest z tej ziemi.