Pewna historia (nie)przekroczenia granicy

Dziś niedziela. Wstaję bardzo wcześnie - około czwartej rano. Jest już jasno. Tym razem, nie wiem dlaczego, rano nie panuje mróz i w ogóle jest ciepło. Okazuje się, że zaraz za miejscem noclegu dolinę przecina droga, idąca zapewne do szosy. Nie mam zamiar jednak wracać do niej. Myję się, zakładam plecak i schodzę w dół potoku.

Poniżej przepustu dolina się rozszerza i schodzi w dół tarasami. Po dość młodej buczynie niesie się zapach czosnku niedźwiedziego1. Miejscami z dna lasu wyrastają jego duże liście. Droga znika w lesie bukowym. Rośnie tu nie tylko czosnek niedźwiedzi, ale i groszek wiosenny oraz miodunka2, posiadająca kwiaty w dwóch kolorach - różowym i fioletowym. Wreszcie w dole widać zielony nurt rzeki, płynącej lasem. Ale płynie ona... w prawo! Ublanka powinna płynąć w lewo. I nie ma tam lasu po obu stronach rzeki. Takiej rzeki w ogóle nie było na mapie!
Wychodzę na drogę i idę w dół rzeki. Coś mi się to wszystko nie podoba. Dojdę do najbliższej miejscowości, gdzie kogoś spotkam i dowiem się, gdzie jestem.

Poranne słońce świeci w twarz. Zauważam przed sobą człowieka w mundurze rąbiącego stertę drewna. Za nim widać druty kolczaste. Leśnik i uprawy leśne? Na mój widok przerywa rąbanie i podchodzi do mnie. Pytam się po ukraińsku o drogę do Ubli. Mundurowy odpowiada, że przekroczyłem granicę ukraińską. Rzeczywiście, ma "tryzub" na czapce - to ukraiński pogranicznik!

Jak to przekroczyłem granicę? Dobra, to jest granica, ale nie przeszedłem na drugą stronę płotu! Przecież wielokrotnie widziałem - gdzie płoty, tam granica. To jakieś nieporozumienie - denerwuję się i mieszam słowa ukraińskie z polskimi.

- Ja pana nie mogę puścić. Przyjedzie oficer i zadecyduje, czy pana puścić czy nie - odpowiada żołnierz o wyglądzie Szwejka i to trochę "wczorajszego". Potem podchodzi do telefonu, zamontowanego obok.

"Jest tu człowiek... Mówi po polsku i ukraińsku... Ma aparat i lornetkę" - dochodzą mnie słowa. Każe mi usiąść na stercie drewna. Teraz dostrzegam, nad czym tak trudził się przed moim przyjściem. Na korze widać wyrąbany napis: "STEF CH...J". "Szwejk" maszeruje na mostek, przerzucony nad jarem rzeki. Znika mi na chwilę z oczu.

"Uciekać!" - pojawia się myśl. "Nie, to bez sensu. I tak zaraz mnie puszczą, bo przecież nie przekroczyłem granicy". Drugi żołnierz, który miał przyjść, nie przychodzi. Tu bardziej niż kiedykolwiek na Słowacji widać zasadę "czasu ciągłego". Mówię, że się spieszę na "Bożu służbu" (mszę) do Ubli, ale ślimaczego tempa to oczywiście nie przyspieszy. Po jakiejś godzinie pojawia się drugi "żołnir". Wreszcie przyjeżdża gazik z oficerami. Przechodzę na drugą stronę przeciskając się między drutami. Mają w samochodzie psa, a "groźnego przestępcę", czyli mnie, rozbrajają z noża. Samochód rusza.

- Darmowa wycieczka na Zakarpacie - żartuję.

Chmury, które dziś od rana powlekały niebo, zgęstniały. Pada z nich drobny deszczyk. Przejeżdżamy w nim przez Mały, a potem Wielki Berezny.

Te same góry, ta sama ludność, ale krajobraz społeczno-gospodarczy zupełnie inny. Jakbym nagle cofnął się przynajmniej piętnaście lat wstecz. Przede wszystkim - znacznie więcej krów, przeważnie także starych ras polskich - czerwonej i biało-czerwonej. Ludzie tu rzadko pracują w mieście, a częściej - we własnych gospodarstwach i żyją z tego, co wyprodukują. Lepsze to niż kołchozy!

Domy też inaczej wyglądają. W miejsce tandetnej zabudowy wzorowanej na przedmieściach miast słowackich pojawiają się domy wprawdzie murowane, ale całkiem inne. Mają dekorację w postaci typowo ukraińskich (albo raczej wschodniosłowiańskich) szlaczków geometrycznych czy arabesek, pewnie wzorowanych na haftach. Mimo tych przejawów artyzmu zewsząd wyziera bieda i szarość, którą pamiętam z przeżytego w PRL-u dzieciństwa.

Zajechaliśmy przed posterunek. Pada dalej deszcz. Wprowadzają mnie do dość dużej, zadymionej sali i przydzielają mi oficera o raczej greckim niż ukraińskim wyglądzie. Mówi, że zna polski i nie muszę mówić po ukraińsku. Wyposażenie sali jest raczej przedpotopowe, poradzieckie.

Co tu robię? Chodziłem po Słowacji, bo interesuje mnie kultura Bojków. A jak nazywają tutejszych mieszkańców? Też "Bojki" - tak twierdzi.

- Ale na Słowacji oni nie mówią o sobie "Bojki", bo "bojko" po słowacku znaczy "tchórz" - informuję go.

Plecak rewiduje bardzo kulturalnie. Jest to bardziej przyjacielska rozmowa niż rewizja. Ale kiedy mówi, żebym podał mu woreczek, który noszę na szyi, gdzie mam dokumenty i pieniądze, odpowiadam:

- Nie.
- Mnie chodzi tylko o dokumenty

Podaję mu je.
Oficer jest porucznikiem, pochodzi ze wsi Krakowiec koło Przemyśla, oczywiście po ukraińskiej stronie. Pracował kiedyś w Polsce.

Okazuje się, że rzeczywiście przekroczyłem granicę - na ścianie widać mapę, a na niej zasieki są dopiero w pewnej odległości od niej. Między płotem a granicą jest specjalna "zona". No nic. Wyjaśniłem, jak było.

Po korytarzu i sali chodzą żołnierze. Słychać wojskową gwarę, bogato okraszaną tzw. łaciną. Królują wśród niej zwłaszcza dwa słowa: "bledź"3 i dawne wschodniosłowiańskie określenie ogona, pospolicie używane także w Polsce. Oczywiście, w nowszym znaczeniu.

Oficer rzucił jakiś polski wierszyk na temat picia alkoholu, którego nie znałem. Przyszło mi do głowy, żeby się zrewanżować:

- A zna pan to:

W mene buczok derewianyj,
A na kinci blaszka.
Jak zamachnu, to ne łyszu
Ni Żyda, ni Laszka?4

- Nie znam, a ty znasz to ...? I znów cytuje jakiś podobny wierszyk polski.
- A to?:

Jichaw Hucuł z Kołomyi,
A Hucułka z Bani.
Siły sobi na dorozi,
Zrobyły śnidani.

Oj, śnidani, śnidanoczko
Ne take, szczob jisty:
Wyliz Hucuł na Hucułku,
Taj ne chocze zlisty.5

Recytuję tak jeszcze inne huculskie wierszyki, coraz bardziej sprośne, bo mam ich prawie niewyczerpany repertuar.
Z magnetofonu leci wciąż ta sama rosyjska piosenka w rytmie disco:

Ja czuju siebie samym silnym
... Ja nie budu agressiwnym

Co jakiś czas przychodzi major o wyglądzie sowieckiego oficera. Wyraźnie zirytowany, wyłącza magnetofon. Po czym wychodzi, a porucznik włącza go na nowo.

- A ty nie Słowak? Nie Ukrainiec? - upewnia się porucznik. Wie na pewno, że mieszkańcy pogranicza znają kilka języków.
- Umiesz czytać po naszemu? To przeczytaj to - podaje mi gazetę.
- "Zakarpatśkyj prykordonnyk" ("Pogranicznik Zakarpacki") - przeczytałem tytuł pisma.
Tymczasem coś się dzieje. Wprowadzają czterech złapanych mężczyzn o wyglądzie południowców.
To "Afgańcy".
- Ktoś z was zna rosyjski?
Zgłasza się najwyższy z nich.
- Tadżyk czy Pusztun? - pyta się mimowolnego tłumacza. Najwyraźniej miał już z "Afgańcami" do czynienia.
- Pusztun.
Następni, niżsi - to Tadżycy.
- Otkuda ty znajesz russkij jazyk? (Skąd znasz język rosyjski?)
Był na wojnie.
- Proti nam?

Afgańczyk przytaknął. Był oficerem, lekarzem w mudżahedińskim szpitalu polowym. Potem porucznik usiłuje się dowiedzieć, jaką szkołę skończył.
Później przeprowadzają rewizję. Tadżycy musieli rozebrać się do kalesonów, które nosili zamiast slipów. Eksoficera, Pusztuna, potraktowano honorowo i w ogóle nie poddawano go rewizji osobistej. Muszę powiedzieć, że zaimponowało mi to.
Wtem w bagażach jednego z nielegalnych podróżnych porucznik znajduje dwie kasety.
- Słuchajcie, afgan!
Podchodzi do magnetofonu. Z głośnika popłynęła piskliwa, orientalna muzyka. Porucznik wyjął ją i włożył następną. To samo. Zniechęcony, wyjął ją także i włożył swoją własną. Znów odezwało się, jak przedtem:

Ja czuju siebie samym silnym
...Ja nie budu agriessiwnym.

Miał widać, nadzieję, że na kasetach jest jakaś afgańska wersja disco. Zawiódł się.
Później idą na obiad, a mnie zostawiają w dyżurce. Na aparaturze jeszcze rosyjskie napisy. Niestety, nie ma tu zwyczaju brania aresztowanych na obiad. Na szczęście dyżurny częstuje mnie pestkami słonecznika. Podobno Słowacy dzień mnie potrzymają, a potem wypuszczą. W tym czasie będą mógł dać im pieniądze, żeby coś mi kupili do jedzenia.
Sprawa się przedłuża - pogranicznicy nie mogą się dodzwonić do Słowaków, potem na coś czekają, chyba na samochód. Wszystko to w iście ślimaczym tempie. Słowacy chcieli się jeszcze dowiedzieć, gdzie się "machnąłem". Wreszcie Ukraińcy dają mi do przeczytania protokół. Wszystko się zgadzało, więc go podpisałem. Na koniec porucznik pyta się mnie, czy nie mam jakichś skarg.

- Trochę długo to trwało, ale niczego nie piszcie - odpowiadam, bo nie traktowali mnie źle, a żadne skargi na żółwie tempo nie dadzą rezultatu.

Potem prowadzą mnie do półciężarówki. Na schodach major pyta o to samo co porucznik i to samo odpowiadam.
Wewnątrz samochodu znajdują się niezwykle wąskie boksy, gorzej niż dla zwierząt - "oszczędnościowe". Oczywiście nie ma nic do siedzenia, więc znów siadam na chlebaku. I czekam. Czekam i czekam. W końcu z nudów zaczynam podśpiewywać:

Oj, u poli dwa dubki,
Oj, u poli dwa dubki.
Oj, u poli dwa dubki, dwa dubki
Pochyliłys' do kupki...

- Po polski poj (śpiewaj)! - woła pilnujący mnie żołnierz.
W końcu nie wytrzymuję i walę w blachę naczepy. Otwiera mój konwojent.
- Jak dołho jeszcze? - denerwuję się.
- Nedołho - uspokaja mnie wartownik. Za jakiś czas powtarza się to samo. "Niedługo" - to pojęcie względne.
Wreszcie jednak zdzwonili się ze Słowakami, bo samochód rusza. Jest już popołudnie, coś koło czwartej. Trochę trzęsie, ale ważne, że jadę...
Wreszcie samochód zatrzymuje się w górze rzeki, niedaleko od tego miejsca, gdzie wyszedłem na drogę, już po słowackiej stronie. Prowadzą mnie do turystycznego stolika pod daszkiem. Obok widać znaki szlaku. Schron przeciwdeszczowy i znaki szlaku tutaj, na Nastaszu?
Ukraińcy pytają mnie, czy byłem tutaj. Odpowiadam, że nie, bo zszedłem wąwozem poniżej tego miejsca.
Słowaków jest trzech. Nie jest to wojsko, tylko "Cudzinecká policía". Bo policja, a nie wojsko pilnuje granicy na Słowacji. Najwyższy z nich pyta:
- A ma pan pieniądze?
- Mam.
- Będzie na sztraf (karę).

Dużo ode mnie nie wyciągną. Zabierają mnie do białego samochodu, dużo nowocześniejszego, niż ukraiński wysłużony grat. Niższy z policjantów mówi, żebym dał nóż. W ten sposób niebezpieczny bandyta po raz kolejny dzisiaj został rozbrojony. Kiedy wsiadam, tłumaczy się:

- Nie wiadomo, może pan jakiś karateka! Ja na przykład znam karate - usiłuje mnie straszyć.

Drugi z niższych Słowaków to kierowca, ubrany po cywilnemu, tak jak i konwojent. Tylko ich przełożony ma coś w rodzaju munduru - białą bluzę i czarne spodnie. Milczy i zgrywa szefa, jak większość słowackich urzędników na choć trochę wyższych stanowiskach.

Tymczasem wjeżdżamy do... Ulicza. A więc w ogóle nie przeszedłem na drugą stronę Nastaszu! Wjeżdżamy tu na teren posterunku policji pod górą, który zresztą mijałem wczoraj. Tam prowadzą mnie do niezbyt dużego, prawie pustego pokoju i robią sondę plecaka. Kierowca spełnia ten obowiązek, oczywiście milcząc. Chyba chce mnie w ten sposób przestraszyć, a przynajmniej wzbudzić respekt. Interesuje go zwłaszcza brudna bielizna. Fetyszysta?

Słowacy zachowują się tak, jakbym przemycał broń albo narkotyki. Chcą zrobić wrażenie. Nie da się ukryć - różnica między Ukraińcami a Słowakami jest ogromna. I to nie na korzyść Słowaków.

- Filmy do aparatu! - mówi szef grobowym głosem.
Podaję mu dwa filmy, a trzeci, oczywiście, dobrze schowałem. Może należało dać jeden, ale nie wiem, czy wtedy by uwierzyli. Tylko nie przyszło mi do głowy, żeby zażądać pokwitowania. Szkoda. Życzę miłego oglądania zdjęć szpiegowskich!
Nie znaleźli trzeciego filmu ani nawet nie zwrócili uwagi, że miałem przy sobie zebrane w górach rośliny, których przecież przez granicę nie wolno przewozić. Wyjęli wszystkie i tyle.

Znajdują paczkę, którą miałem zawieźć znajomym ze Słowacji.
- Co to?
- Paczka dla znajomych. Miałem do nich pojechać.
- To już nie pojechasz.
Moja sytuacja jest nie do pozazdroszczenia, bo nawet nie wiem, co mnie czeka. Ale z trudem się pohamowałem, żeby się nie roześmiać z tego "słowackiego błędu".

Potem zostawiają mnie samego w pokoju. Zjadam resztę swojego jedzenia, a Słowacy w swojej łaskawości pozwalają mi skorzystać ze zlewu w kuchni. Zresztą ten facet, co mi pozwala się umyć, jest całkiem przyzwoity. Twierdzi, że prześlą mi klisze, jak tylko dowiedzą się, czy nie ma na nich niczego "antypaństwowego" (udają, że uważają mnie za szpiega). Niestety, mylił się.

Podobno mają mi wstawić "miśka" na trzy albo pięć lat. "Taki u nas zakon" - jakby tłumaczy się pogranicznik. Nie znaleźli u mnie nawet 500 koron i nie mieli niczego na "sztraf". Gwoli sprawiedliwości - niczego nie ukradli. Włożyli pieniądze tylko do koperty, na której napisali sumę. Potem mi ją oddali. Przychodzi do mnie jeszcze któryś z policjantów i pyta się, jak się nazywa ten wytwórca ciupag z Ubli.

- Fedor Seman - odpowiadam. A odcisków palców nie zdejmiecie? A gdzie psy tropiące narkotyki? Mam nadzieję, że ten Fedor Seman nie będzie miał z tego powodu żadnych kłopotów.

Potem pakują mnie w samochód i w tym samym składzie jedziemy, jak się dowiedziałem, do Komarnika. Tak to się fachowo nazywa. Nikt z policjantów nie mówi "na Duklu".
Nad Uliczem znów zbliża się wieczór. Wjeżdżamy między zielone, dość strome wzgórza pokryte bukowym lasem.

- Już trzy lata jeżdżę na Słowację, i nic nie było, a tu taka...
- ...smola - kończy konwojent, do którego kierowałem te słowa.

Wjeżdżamy na tamę jeziora Starynia i dalej jedziemy do Stakczyna. Potem na Sninę. Mijamy potężny masyw Wyhorlatu, obok którego przejeżdżałem tydzień temu.

- Sniński Kamień - pokazuje szczyt konwojent.
- Wyhorlat - wskazuję inną górę, na której szczycie także widać potężne, skalne bloki, niby jakieś bunkry albo wieżowce.

Robi się już pomarańczowo. Zachodzące słońce oświetla góry i lasy bukowe. W Sninie konwojent - jedyny z policjantów, z którym dało się rozmawiać, niestety wysiada. Jedziemy dalej przez Beskid Niski. Oto i wieś Mirola. Widać drewnianą cerkiewkę łemkowską, niczym nie różniącą się od tych z północnych stoków Beskidu. Za to domy są nieciekawe - wszystkie murowane (niektóre może tylko obmurowane albo otynkowane), tak samo brzydkie albo brzydsze od słowackich. W naszym Beskidzie mało jest Łemków, ale z ich kultury ocalało bez porównania więcej. Ten słowacki Beskid jest do niczego. Nasz też tak by wyglądał, gdyby nie... wysiedlenie.

Tymczasem wskutek zarówno jazdy na górę i w dół, jak i niezbyt strawnej kolacji złożonej z ryby w puszce i grapefruita, po raz pierwszy od niepamiętnych czasów żołądek zaczyna mi podchodzić do gardła. Jakoś jednak dotrwałem do końca jazdy, a potem mi przeszło.

W zapadającym zmierzchu przejeżdżamy obok Wyżniego Komarnika. Widać już światła "hranicneho priechoda" na Przełęczy Dukielskiej. Dojeżdżamy. Na dworze jest już szaro, prawie ciemno.
W słowackiej części terminalu "szef" przekazuje dokumenty widać słowackiemu naczelnikowi przejścia. Niestety - nie załatwią mojej sprawy dzisiaj - mam czekać do jutra. Pewno im nie wypada szybciej...
Siedzę sobie w głównej sali przejścia. Nie pozwalają mi się zbyt oddalać od bagaży, czym się niezbyt przejmuję, jeśli tylko w pobliżu nie widać żadnego urzędnika. Czytam sobie z nudów wiszącą na ścianie tablicę dla kandydatów na uchodźców w różnych egzotycznych językach. Wreszcie rozkładam śpiwór na szerokim parapecie i idę spać. W nocy budzę się jeszcze raz albo dwa, ale kiedy widzę, że na dworze jeszcze ciemno, idę spać dalej.

***

Wstaję około godziny ósmej i szybko się pakuję. Po pewnym czasie słowacki celnik czy pogranicznik wyglądający na komendanta przynosi łaskawie paszport z "miśkiem" i dokument podpisany przez Mirona Dżobenika, czyli pewno przez siebie. Jak się potem dowiedziałem, to był zapewne słowacki Ukrainiec (Miron to ukraińskie imię, a ściślej tamtejsza forma imienia Mirosław), ale zachowaniem nie różnił się zbytnio od Słowaków. Taki jest system państwowy i narodowość tu nie ma nic do rzeczy. Zresztą Słowacy też nie należą do takich, co to zgrywają szefów - tacy są tylko ich urzędnicy. Wynika to z dziedzictwa historycznego. Policjanci na Słowacji zachowują się nader często jak portasze czyli smolacy ścigający po lasach zbójników. Utrwaliła ten system austriacka biurokracja. I tak więc nie było najgorzej.

Potem przychodzi polski wopista. Jestem już wolny, muszę tylko załatwić parę formalności. Prowadzi mnie do budynku po drugiej stronie szosy, już w polskiej części przejścia. Wchodzimy na piętro, a potem do dość wąskiego pokoju z widokiem na polską stronę.

- Da! Wiesiołyj turist! - tymi słowami wita mnie któryś z jego kolegów. Rozglądam się. W pokoiku obok stoi szafa z tajnymi dokumentami i napis: "Odpowiedzialny... (tu nazwisko, którego nie pamiętam)".
- Niech pan napisze, jak to było - mówi jeden z pograniczników - tylko niech pan nie składa samokrytyki.

Ani mi to w głowie! Ale wreszcie swobodna atmosfera - nasi są jak Ukraińcy. A może Ukraińcy jak nasi? Tylko wśród cywilnych urzędników przetrwało, niestety, także i dziś sporo wielkopańskich manier rodem z carskiej Rosji i biurokratycznej Austrii. Nawet jest tego więcej, niż przed wojną. W każdym razie - dobry to znak dla Ukrainy, że pogranicznicy nie muszą, jak za rządów mongolskich, carskich czy komunistycznych, podpierać swojego autorytetu gnębieniem kogokolwiek. Z radia i rozmów wopistów dowiaduję się, że Amerykanie zbombardowali chińską ambasadę w Belgradzie.

- Drażnią Chińczyków. To się źle skończy - mówi jeden z wojskowych.

W moim opisie nie zostawiłem na słowackich pogranicznikach suchej nitki. Opis był dokładny - napisałem nawet bez wykropkowania oba słowa, które wyrąbał na pniu ściętego buka strażnik ukraiński nad Uliczką.

- Trzeba było wziąć pokwitowanie na te filmy. Teraz przepadły - mówi wopista. Napisałem więc: "...słowaccy policjanci ukradli mi 2 klisze do aparatu fotograficznego".

Na szczęście przekroczenie granicy jest wykroczeniem tylko na Słowacji - u nas się nie liczy.
Wreszcie wychodzę. Idę znów na drugą stronę ulicy, gdzie przed jakąś półgodziną polski celnik w rozmowie ze mną określił słowackich kolegów: "To gnojki!". Teraz go nie ma, zastępuje go inny. Na wszelki wypadek chowam różne rzeczy przemycane ze Słowacji głębiej do chlebaka (słowaccy policjanci ich oczywiście nie znaleźli, choć były na wierzchu). Nasi są sympatyczni, ale dokładniejsi i bardziej trzymający się przepisów. Podchodzę to bramki. Pokazuję chlebak.

- Wypakować?
- Nie, nie trzeba.

Przemyt się udał, nie po raz pierwszy zresztą. Już jestem po polskiej stronie! Schodzę w dół doliny, w stronę Barwinka. Przełęcz jest taka sama, jak przed tygodniem, tylko ludzi mniej i las dokoła bardziej się zazielenił, a na łąkach zakwitły kwiaty, przeważnie żółte.

Wopiści powiedzieli mi, że u Słowaków byłaby wymierzona taka sama kara nawet, gdybym zszedł zimą w zamieć na słowacką stronę.

Mijam żelazny krzyż łemkowski. Dowiaduję się, którędy do przystanku. W pierwszym lepszym sklepie kupuję trochę jedzenia. Potem idę na przystanek - autobus do Krosna mam po dziesiątej. Tymczasem siadam sobie w rowie i czytam książkę.

Tak kończy się moja przygoda. No, może nie całkiem. Bilet kupuję do samego Krosna. Autobus jedzie przez wsie łemkowskie takie jak Tylawa, gdzie w przeciwieństwie do Słowacji pełno jeszcze drewnianych domów. I choć po obu stronach granicy mieszkali ci sami ludzie, czuję się bardziej swojsko. Góry już całkiem pokryły się zielenią.

1Czosnek niedźwiedzi (Allium ursinum) - biało kwitnący wiosną (ale nieco później) gatunek czosnku. Ronie w żyznych lasach bukowych i grądowych na niżu i w górach, czasem tworząc rozległe skupienia. Wydziela charakterystyczny, wyczuwalny zapach. Jego cebulki są przysmakiem niedźwiedzi.

2Miodunki (Pulmonaria) - wczesnowiosenne byliny, kwitnące w różnych odcieniach różu i fioletu. Rosną w żyznych lasach liciastych..


3Tym słowem okrelano panie, które bieliły sobie twarze, a potem wystawały na ulicy. W Polsce to piękne słowo zostało dawno już zastąpione importem łacińskim


4U mnie kijek jest drewniany, / a na końcu blaszka (chodzi o bartkę, czyli ciupagę) / jak zamachnę, to nie chybię/ ni Żyda, ni Laszka (Polaczka)


5Jechał Hucuł z Kołomyi, / a Hucułka z Bani. / Siedli sobie na drodze, / zrobili niadanie. / Oj, niadanie, niadaneczko, / nie takie, by jeć./ Wylazł Hucuł na Hucułkę/ i z niej nie chce zleźć.