Spis treści

 

Gdy obudziłem się o 6 – 7 rano było ciepło i bezchmurnie. Przyjemnie było chodzić bosymi stopami po zroszonej trawie i zrelaksować się przed ostatnim dniem chodzenia. Zebrałem się o 8:30 i zostawiwszy kartkę z podziękowaniami na stole przed pustym domem leśniczego skierowałem się asfaltową drogą ku Żohatynowi. Po około dwóch kilometrach natrafiłem na pole namiotowe „Niezapominajka”. Zawsze byłem sceptyczny wobec noclegów na polach namiotowych ale to co zobaczyłem tutaj zdecydowanie odbiegało od moich negatywnych wyobrażeń. Niezapominajką okazała się być polanką położoną na skraju lasu opodal strumienia, tuż obok drogi wewnętrznej Parku Krajobrazowego Pogórza Przemyskiego, którą właśnie kroczyłem. Nie było tam żywej duszy ale za to dało się zauważyć stertę szczap drewna i infrastrukturę kempingową w dobrym stanie. Jeśli ktoś szukałby noclegu w tym rejonie spokojnie może się tu rozbić. Jest to bardzo dobry punkt do dalszej wędrówki w głąb Pogórza Przemyskiego i dalej na południe.

Nie minął kwadrans gdy po zostawieniu za sobą Niezapominajki skręciłem w lewo w celu uchwycenia niebieskiego szlaku. Przebiegał on grzbietem równoległym do drogi. Od rejonu wzgórz 451 do przysiółka Dylągowej, Folwarku, biegła nim nieutwardzona droga, która po wejściu w las właściwie nie straciła na swej jakości. Muszę stwierdzić, że przez spory odcinek był to szlak który równie dobrze nadawał się dla rowerzystów niż turystów pieszych. Sytuacja zaczęła się zmieniać dopiero za szczytem Kamień Mały gdy grzbiet zaczął opadać ku drodze z Piątkowej do Żohatyna. Gdy doszedłem do wyżej wymienionej trasy próbowałem bezskutecznie łapać stopa. Poszczęściło mi się, i to bardzo !, dopiero w Żohatynie gdzie załapałem się na stopa do Birczy. Obserwując co się dzieje za oknem wpadłem w zachwyt nad soczyście zielonym krajobrazem przełykanym zagubionymi w czasie i przestrzeni wioseczkami. Podobnego uczucia doznałem we wrześniu roku 2011 gdy wracając stopem z Fogarszy po raz pierwszy ujrzałem Beskid Niski. Po prostu była to miłość od pierwszego wejrzenia, którą pałam niezmiennie :)

Niezwykłą podróż przez wrota Karpat, jak często nazywa się Pogórze Przemyskie, skończyłem w Birczy. Tu na siódemce łączącej Przemyśl z Sanokiem udało mi się nadspodziewanie szybko złapać podwózkę, tym razem do Tyrawy Wołoskiej.

Gdy tam dotarłem zrobiło się na tyle późno, że trzeba było się zakręcić wokół noclegu. Miejscówkę pod namiot udało mi się znaleźć za drugim podejściem gdyż rezydent leśniczówki był tu mniej pomocny niż jego odpowiedni z Dąbrówki. Uszedłem może 300 m dalej i zaszedłem do domu z dużym ogródkiem, usytuowanego w obniżeniu, nieco z boku drogi. Gospodarz zagadnięty o możliwość rozbicia namiotu odpowiedział pozytywnie na moją prośbę.

Po rozbiciu namiotu już tradycyjnie dostałem propozycje zjedzenia kolacji; nie odmówiłem.

Nad wieczorem udało mi się na spokojnie porozmawiać z moim dobrodziejem. Pan rocznik 1940 nadal wykonywał prace około domu jak np. rąbanie drewna i wożenie go taczką do pobliskiej stodoły, a i głowę też miał nie od parady. Usłyszałem od niego kilka ciekawych opowieści m.in. o zimowym sezonie cięcia buków w Ciasnej pół wieku temu. Dowiedziałem się też jak żyje się tutaj na co dzień; wiele domów zawdzięcza swój dobrobyt mężczyznom z rodziny, którzy wyjechali do pracy na zachód Europy. Nic dziwnego skoro na Podkarpaciu nie jest łatwo o prace nawet w większych ośrodkach, a z rolnictwa nikt nie jest tu w stanie wyżyć gdyż jest po prostu nie opłacalne i to tym bardziej, że gospodarstwa rolne są tu małe. Nie każdy ma też głowę do interesów i dostateczny kapitał by rozkręcić agroturystykę. Dodatkowo sprawę komplikuje wielodzietność rodzin, co jest często spotykane w wioskach Pogórza Przemyskiego i Gór Sanocko – Turczańskich. Generalnie sytuacja nie jest łatwa ale mimo wszystko ludzie jakoś wiążą koniec z końcem i nie przypominam sobie żebym gdziekolwiek spotkałem się z jakąś totalną nędzą. Czas płynie tu zupełnie inaczej niż w dużym mieście. Nigdzie nie spotkałem kogokolwiek kto by się gdzieś śpieszył.

Po kilkugodzinnej konwersacji zawinąłem się do namiotu z postanowieniem zwiedzenia Tyrawy w dniu następnym tak by wyrobić się na autokar do Sanoka. Wstałem o 6:00, spakowałem plecak i zostawiłem go w namiocie. Gdy tylko ruszyłem ku drodze otrzymałem propozycje zjedzenia śniadania; znów nie wypadało dać odmownej odpowiedzi …

Po konsumpcji na lekko przespacerowałem się do centrum miasteczka. Tu zwiedziłem kościół i stojące koło niego groby. Rzuciłem okiem na pozostałości po dworze, tj. kolumny stojące opodal drogi tuż obok mostu. Na jednej z nich uwiły sobie gniazdo bociany, które można nawet podglądać w internecie. Obok jest tablica z opisem obiektu i przedwojennym zdjęciem.

Następnie skierowałem się do galerii rzeźby Quo Vadis. Nim do niej dotarłem z ulicy zgarnęła mnie starsza pani i zaprezentowała mi swoje pokoje do wynajęcia. Syn staruszki oprowadził mnie po galerii gdyż tak się złożyło, że artysta wybył gdzieś na chwile. Mogłem podziwiać dzieła wykonane z czarnego dębu. Było tam mnóstwo fantastycznych prac ale mnie najbardziej podobała się ta ukazująca wyrwidęba. Po około kwadransie wrócił właściciel galerii, z którym zamieniłem tylko kilka słów, gdyż miał do załatwienia jakąś pilną sprawę z sąsiadem. Gdy tylko zamknąłem za sobą furtkę energiczna babcia zaprosiła mnie do swego pokoju. Zostałem uraczony kolejno herbatą, batonikiem, wódką i ziółkami. Z rozmowy dowiedziałem się, że pani Biłas, bo tak nazwała się starowinka odsprzedała przed laty część swego gospodarstwa rzeźbiarzowi, który w wyniku tego stał się ich sąsiadem i przyjacielem - dlatego też jej syn na stałe dysponuje kluczami do pracowni galerii. (Pra)Babcia była nestorką rodu zamieszkującego w sporej części w jednorodzinnym domu, w którym miałem przyjemność obecnie gościć. Pani Biłas urodziła się w roku 1928 i dobrze pamiętała przedwojenne czasy. To właśnie od niej po raz pierwszy w życiu usłyszałem termin chachłacy, którym to określano zamieszkałych tu Ukraińców. Z opowiadań pani Biłas okazało się, że do lat czterdziestych XX wieku Polacy i Ukraińcy współżyli tu całkiem dobrze. Małżeństwa mieszane nie były tu niczym niezwykłym i występowały od wieków. Świadczy o tym między innymi fakt, iż istniał wypracowany sposób rozwiązywania kwestii przynależności wyznaniowej potomstwa z tego typu związków – córki przyjmowały wiarę matki, synowie ojca. Ukraińcy i Polacy nie żyli obok siebie ale ze sobą. Ich dzieci chowały się razem, stąd też spora część tutejszej ludności była dwujęzyczna. Nie jedna starsza osoba i dziś była by w stanie rozmówić się z Ukraińcami. Dodajmy, że oba słowiańskie języki oddziaływały na siebie wzajemnie czego pozostałością może być specyficzny piękny wschodni zaśpiew u niektórych ludzi średnio – starszego i starszego pokolenia jak np. żona mojego gospodarza z Tyrawy Wołoskiej czy też słownictwo pewnego pana z Przemyśla, będącego chodzącą informacja turystyczną, którego spotkałem w Birczy. Problemy zaczęły się od roku 1941, przypomnijmy że w okresie od X 1939 – do VI 1941 roku teren ten był pod okupacją sowiecką i do tego momentu nie było mowy o oddaniu części władzy Ukraińcom. Jednakże gdy po tej ostatniej dacie, w wyniku klęsk ZSRR na wschód od Sanu utrwaliła się władza III Rzeszy. Hitler w ramach polityki dziel i rządź, której ostatecznym celem było wygnanie wszystkich słowian za Ural, zaczął czynić pewne przychylne gesty wobec Ukraińców. W rejonach gdzie zamieszkiwali pełnili władzę na niższych stanowiskach administracyjnych, pewnymi przywilejami cieszyła się też ukraińska oświata. Prawdziwe kłopoty pojawiły się jednak wtedy gdy na przełomie roku 1942 i 1943 na scenę dziejów wkroczyła Ukraińska Powstańcza Armia. Jej działalność w raz z polityka okupacyjnych władz niemieckich doprowadziła do podgrzania atmosfery. Skutkiem tego w latach 1943 - 44 była fala mordów dokonywanych na Polakach prze UPA oraz zniszczenia wielu budynków – w wypadku omawianej miejscowości spalony został m.in. dwór. Właśnie w tym okresie zrobiło się tu na tyle niebezpiecznie, że rodzina Biłasów zdecydowała się na ucieczkę do Sanoka i wróciła do domu dopiero po Akcji Wisła, tj. po wysiedleniu Ukraińców z południowo - wschodniej Polski (w obecnych granicach) w roku 1947. Choć skala zbrodni nie była w omawianym rejonie taka jak na Wołyniu to straty były poważne. Trzeba było na nowo zasiedlać lub uzupełniać populację miasteczek i wsi Zasania. Tak więc z ciągu niespełna sześć lat (1941 -1947) Góry Sanocko Turczyńskie przestały być tyglem narodów. Żydów w czasie wojny wymordowali Niemcy, a Ukraińców przesiedlili Polacy. Dziś pozostały po nich cerkwie, stare cmentarze i zdewastowane kirkuty.

W trakcie wielce interesującej rozmowy usłyszałem także jaki problem trapi moją rozmówczynię. Był nim nieuczciwy bogatszym konkurent, który w walce o turystów posunął się nawet do tego, że najął żulików by niszczyli drogowskaz reklamowy wiodący do domu Biłasów. Dowiedziałem się, że nie mają oni swojej witryny w Internecie, więc poradziłem im by ją założyli; choć tyle mogłem im pomóc; choć kto to wie może jeszcze tu zajrzę i to nie sam …

Gdybyście kiedykolwiek szukali noclegu czy bazy wypadowej na dłuższy czas uderzajcie śmiało, wystarczy spytać o galerię rzeźby Quo Vadis, a następnie zapukać do drzwi domu sąsiadującego z nią przez płot, przy którym stoi kapliczka.

U sąsiadki rzeźbiarza spędziłem kilka ładnych godzin, czułem się tam jak u własnej babci. Było to najprzyjemniejsze i najbardziej niesamowite spotkanie tego wyjazdu, które długo achowam w pamięci. Posiedział bym tam z pewnością jeszcze dłużej ale musiałem się ogarnąć bo około 11:30 odjeżdżał mój autokar do Sanoka. Pożegnałem więc rzutką staruszkę i raźnie pomaszerowałem ku miejscu mojego ostatniego noclegu. Dotarłszy tam złożyłem namiot, dopakowałem się i pożegnawszy gospodarzy w mig znalazłem się na znajdującym się opodal przystanku. Po kwadransie oczekiwania zjawił się autokar do Sanoka. W czasie jazdy podziwiałem karpacką dżungle i mijane wysepki cywilizacji z ich architektonicznymi skarbami. Podróż minęła szybko i wydawało mi się, że chyba teleportowałem się do Sanoka.

Zjadłem obiad w knajpce, U Szwejka, do której mam sentyment i pozwiedzałem rejon rynku. Następnie udałem się na pocztę gdzie naskrobałem kartkę do SKG z prośbą o przyjęcie do klubu i wróciłem na dworzec PKS. Dalej wszystko potoczyło się zgodnie planem i o 23:00 po przesiadce w Rzeszowie byłem powrotem w Warszawie. Niestety !

Obiecałem sobie, że niedługo wrócę w te góry bo przecież siedzieć ciurkiem całe lato i wczesną jesień w stolicy to zbrodnia oczekujcie więc niebawem kolejnej relacji ;-)