Spis treści

Karpaty Południowe, na bezkresnej połoninie

tyt4.jpg Po uzupełnieniu zapasów weszliśmy w góry Cerna. Początkowo wododział biegnie częściowo zalesionymi,częściowo zagospodarowanymi (przepyszne wiśnie) grzbietami. Przez podobny do Babiej Góry masyw Coziej 1454 m dochodzimy do wysokiego południkowgo grzbietu (Dobri Vir 1923 m). Kawałek dalej zaczyna się najpiękniejsze pasmo z 40 jakie przemierzyliśmy - góry Godeanu. Bardzo wysokie grzbiety (do 2290 m) pokryte są halami, na których pasą się stada owiec. Często wypłaszczają się tworząc fantatyczny, niezwykle rozległy, pofałdowany płaskowyż, bardziej kojarzący się z mongolskimi stepami niż Karpatami. W niektórych miejscach na powierzchnie wychodzą też skały.

Pod szczytem Godeanu 2229 m unieruchamia nas gwałtowna burza. Pośpiesznie rozbijamy się w trawiastym żlebie, mając nadzieję, że ulewa nie wypłucze nas z niego. W Godeanach ustaliła się w końcu bardzo regularna pogoda, która towarzyszyła nam przez całe Karpaty Południowe: otóż codziennie po dniu ładnej pogody koło 17-18 przewalała się potężna burza z ulewnym deszczem, która często kończyła się późno w nocy. Ta regularność (oczywiście z zaskakującymi nas wyjątkami) pozwoliła ustalić stałe godziny chodzenia, najlepiej wykorzystujące dobrą pogodę: wstawaliśmy o 4.30, po półtorej godziny wychodziliśmy, a kończyliśmy 17-18.

Następny dzień obfitował w fantastyczne widoki. Od szczytu Murarin do Galbeny trawiasty grzbiet w partiach szczytowych jest obły, jednak niżej stoki są podcięte przepaściami. Grań wypłaszcza się przed Paltiną 2149 m, na której znajdują się formacje skalne przypominające do złudzenia ruiny jakiegoś starożytnego zamku.

Przez wysoką przełęcz Soarbele wchodzimy w jedno z popularniejszych pasm rumuńskich - Retezat. Najpierw jesteśmy w niższej części, zbudowanej z wapieni i dolomitów, zwanej Małym Retezatem. Następnego dnia we mgle wchodzimy w granitowe turnie szczytu Custura 2457 m i nie osiągając najwyższych szczytów za wododziałem odbijamy na wschód w kierunku połoninnego masywu gór Tulisa. Z przełęczy Banica zjeżdżam z Ważką do przemysłowego miasteczka Petrosani, którego centrum było typową dla Rumunii mieszanką architektoniczną: starej, niskiej, nieco zapuszczonej zabudowy z przełomu XIX i XX w. i całkiem wdzięcznych betonowo-ceglanych bloków mieszkalnych z pochyłym dachem krytym czerwoną dachówką.

Wreszcie ruszamy z przełęczy, z której uzupełnialiśmy zapasy, z lekkimi plecakami. Na Almaj wzięliśmy dużo jedzenia jeszcze z Polski. Na Poarta Orientala mieliśmy niesamowicie cięzkie plecaki gdyż jedzenia kupiliśmy aż na 10 dni. Okazało się że niepotrzebnie, gdyż po odkrytych grzbietach, choć z dużymi wahaniami wysokości, idzie się bardzo szybko bowiem orientacja nie nastręcza żadnych trudności w przeciwieństwie do zalesionych Gór Banackich.

Następnym pasmem były góry Sureanu. W zachodniej części do złudzenia przypominały połoniny bieszczadzkie - tylko nie było żadnych ścieżek i oczywiście ludzi. Jedynym naszym towarzystwem były wolno pasące się konie. We wschodniej części grzbiet znacznie podnosił się w górę i rozmywał tworząc malowniczy płaskowyż, nad którym dominowały dwa stożkowate szczyty Sureanu 2059 m i Verf lui Petru 2130 m. Pojawiły się też jakieś relikty szlaku (poprzednio dobre szlaki były w Retezacie oraz ...przez kilka kilometrów w Almaju).

W okolicy przełęczy Tartarau, przez którą wchodzimy w góry Lotru, przez 10 kilometrów musimy iść bez mapy, bowiem weszliśmy całkowicie na teren Rumunii sprzed I wojny światowej i na mapie austro-węgierskiej w tym miejscu jest biała plama. Jednak dobra widoczność pozwala nam na zorientowanie się ze szczytu Picioru Timpei w przebiegu wododziału. Przez najwyższą część Lotru ze szczytem Steflesti 2242 m. przechodzimy we mgle, lejącym deszczu i lodowatym wietrze.

Nie dochodząc do przełomu Czerwonej Wieże kilka kilometrów wcześniej zeszliśmy na północ do miejscowości Talmaciu. Natknęliśmy się tu na barwny niedzielny bazar pulsujący w rytm rumuńsko-cygańskiego disco polo. Stąd koleją pojechaliśmy na półdniowy odpoczynek do najładniejszego po Sigishoarze średniowiecznego miasta Transylwanii - do Sybinu.

Wróciliśmy pod wieczór do położonego już po drugiej stronie Aluty, u podnóży Gór Fogaraskich Turnu Rosu. Rano podeszliśmy w górę wąwozu. Przy jego końcu znajduje się nowy klasztor, w którym życzliwy pop zawsze z chęcią udziela gościny (skorzystała z niej grupa Polaków z Poznania). Stąd bardzo stromo, wspięliśmy się na główny, równoleżnikowy grzbiet Fogaraszy. Od razu powaliły nas przepiękne widoki. Ogrom tych gór potęguje duża deniwelacja: główny grzbiet na odcinku 35 km nie schodzi poniożej 2000 m n.p.m. Ten mur Fogaraszy od północnej strony wyrasta bezpośrednio z płakiej jak stół Kotliny Fogaraskiej o średniej wysokości ok. 600 m.

Fogarasze były pierwszym doskonale oznakowanym pasmem na naszej trasie, a także pierwszym w którym widzieliśmy turystów. Do tej pory przez 3 tygodnie spotkaliśmy dwie czeskie grupy - jedną w Małym Retezacie i jedną w Lotru oraz gromadkę wczasowiczów w schronisku Prejba w Lotru. Najbardziej niebezpieczny odcinek na całej trasie - od szczytu Serbota 2332 m do Negoiu 2535 m przeszliśmy w mgle i mżawce, która z przepastnych, nieubezpieczonych skał czyniła istną ślizgawicę. Z Negoiu - drugiego co do wysokości w Rumunii, ale najwyższego w głównym grzbiecie Karpat szczytu, już znacznie łatwiej zeszliśmy przez żleb Draculi do sympatycznej metalowej puszki zwanej refuggio Caltun. Tu spotkaliśmy oryginalnego osbnika rodem z... Brazylii. Leonardo, skrzypek z zawodu, przybywszy do Rumunii na warsztaty muzyki cygańskiej, zobaczył, że są tu takie górki jak Karpaty. A ponieważ był w Andach wybrał się na takie dziecinne wysokości w trampkach bez przeciwdeszczowej odzieży i prowiantu. W temperaturze około 5 stopni i lodowatym wietrze skórę uratowali mu Polacy z Wejherowa, dzieląc się z nim ubraniem i jedzeniem.

Następnego dnia weszliśmy na Moldoveanu 2544 m - najwyższą górę Rumunii oraz całego naszego przejścia.

Po 5 dniach, w ciągu których przeszliśmy Góry Fogaraskie stanęliśmy przed wyłaniającą się z morza mgły wapienną ścianą Piatry Craiului - rajem rumuńskich wspinaczy. Ponad dwie godziny trwała istna wspinaczka (na szczęście wygodnymi łańcuchami) po pionowych zerwach północno zachodniej ściany. Na drugą stronę, ze szczytu La Om 2238 m, zeszliśmy stromym, ale trawiastym zboczem. Przez wioskę Sirnea - będącą miejscem wypoczynku bogatych braszowian (piękne drewniane wille) weszliśmy w ostatnie z wysokich pasm na naszej trasie i ostatnie w Karpatach Południowych - Bucegi.

Ich grań tworzy płaskowyż w kształcie półkola, który na wschód opada olbrzymią 1700 metrową ścianą skalną. Biegnie nią mocno zerodowany szlak z najwyższego szczytu Bucegów - Omu 2507 m (na szczycie przycupnęło bardzo miłe schronisko - w sam raz na rozgrzanie się). Szlak opuszczając królestwo skał wkracza do niesamowitego lasu: pełnego nieproporcjonalnie wielkich kwiatów, paproci, łopianu, omszałych drzew, z których gałęzi zwieszają się pnącza przypominające liany. Wszystko to rozpływając się w tajemniczej wieczornej mgle sprawiało, iż czuliśmy się jak w tropikalnym lesie jurajskim. Zmierzch zmusił nas do rozbicia się na występie skalnym, z którego trzech stron otwierała się przepaść oraz piękne widoki na wschodnią ścianę po której snuły się obłoki mgły ulatując i rozpływając się pod rozgwieżdżonym niebem.

Następnego dnia - 29 lipca doszliśmy do masteczka Preadal znajdującego się na przełęczy o tej samej nazwie, która oddziela Karpaty Południowe od Wschodnich. Najtrudniejszą część przejścia mieliśmy za sobą. Tu nabraliśmy pewności, iż jeżeli nic nadzwyczajnego nie przytrafi się nam - dojdziemy do Bratysławy.