Spis treści

Muziej Wiecznoj Mierzloty Posąg mamuta przed wejściem do muzeum

Schodzimy do podziemi

Rankiem dnia następnego (piątek 9-go sierpnia) tuptając do przystanku, z którego mieliśmy dojechać do Muzeum Wiecznej Zmarzliny, napotkaliśmy cerkiew a w niej ślub - trochę zaskoczeni bo było wczesne piątkowe popoludnie - chcieliśmy obejrzeć ceremonię ale wstrzymały nas dwie babuleńki stojące przed świątynią, pochylone ku sobie poszeptały coś między sobą by jednak przyzwolić nam na wejście. Zatrzymaliśmy się tuż za progiem, zresztą ceremonia odbywała się jakoś parę metrów od wejścia. Niewiele osób, kobiece głowy nakryte chustkami ale jakże ślicznymi, wręcz lekko zsuwające się z głów dziewczyn, bardziej frywolne niż skromne w tych nakryciach. Mimo tak nielicznie zgromadzonych gości przepięknie śpiewano odpowiedzi przewidziane liturgią, do dziś pamiętam i siłę tych hymnów i ich niezwykłą czystość, delikatność, piękno. Wycofaliśmy się; ale młodych mieliśmy jeszcze okazję zobaczyć parę chwil później gdy dotarliśmy do muzeum. Otóż brzydki skądinąd "mamut" stojący przed wejściem stanowi widocznie - niby u nas jakiś ładny zakątek parku - pożądany motyw tła ślubnych zdjęć. Co kraj to obyczaj.

Muzeum właściwe trudno nazwać muzeum a jeszcze trudniej je znaleźć. Otóż pytani przez nas mieszkańcy Jakucka po prostu nie słyszeli o takowym. W końcu ktoś nas naprowasdził na właściwy autobus (nr 17) - dotarliśmy nim na jakieś peryferie, w oddali blokowiska, bliżej jezioro, a przed nami ów mamut stojący pośrodku nieczynnej fontanny. Opisywane w przewodnikach muzeum to po prostu udostępnione do zwiedzania pomieszczania Instytu Wiecznej Zmarzłoty. Akurat gdy przyszliśmy kadra była na obiedzie i musieliśmy parę kwadransów poczekać.

Podziemny korytarz

Zeszliśmy ok. 12 metrów pod ziemię(?) by poczuć chłód - jakoś w ogóle nie pomyśleliśmy wcześniej by ubrać coś na krótkie spodenki i koszulki. A przecież tu na -12 metrach temperatura była poniżej zera co oczywiste - było -4oC! Dobrze, że spacer po zmarzniętych korytarzach nie trwał długo - może jakieś 20 minut. Owszem, mieliśmy okazję dotknąć tej osławionej zmarzłoty - to taka krusząca się ziemia; glówne problemy jakimi zajmuje się Instytut to jak pozyskać wodę dla Jakucka, jak do niej się przedostać i jak zabezpieczyć dostęp do niej przed zamarznięciem. Gdzieś w jednym z korytarzy leżał mały niedźwiadek a raczej kości zachowane dzięki temu chłodowi, który już po kilku minutach zbyt wyraźnie zaczeliśmy odczuwać. W sumie raczej wyszłam z niedosytem z tego "muzeum".

....

Wyjeżdżamy z Jakucka
10 sierpnia; opuszczamy Jakuck ale znowy nie tak prędko jak byśmy chcieli; umówiony wczoraj kierowca mikroawtobusu dziś postanawia, że pojedzie wtedy gdy znajdą się jeszcze 2 osoby chętne na podróż do Ałdanu - tak jakby ludzie tu z godziny na godzinę decydowali się na wycieczke ponad 500 kilometrową! Czekamy i irytujemy się; znowu zmiana zachodzi w naszych europejkich umysłach: czas to nie pieniądz a to, że chcemy płacić nie zmienia nas w klienta - czujemy się jak intruzi; wreszcie wybawia nas Jakutka - kierowca idzie na kompromis - mimo, że brak jeszcze jednej osoby do kompletu - jedziemy. Godzinna jazda, przeprawa przez 14 km Lenę: brzydką, szarą - i dopada nas kurz - ten "wyczytany" w Koperskim, wciskający się mimo zamkniętych okien w uszy, nosy, włosy; czujemy jego zapach, smak; a droga? Szeroka, piaszczysto-kamienista, wyrąbana w tajdze - tutaj skarłowaciałej, zakurzonej, podsychającej; wykańcza 6 opon w ciągu naszj ok. 16-godzinnej podróży; ok. 2 nad ranem docieramy do hotelu w Ałdanie. Można normalnie oddychać. Nie chce nam się spać bo wewnętrznie u nas jest 6 po południu - smakujemy jakucką wódkę ziołową; Śpimy po niej doskonale.

 

Dóry AłtajskieGóry Ałdańskie

Przygoda w tajdze

Szukamy pozostałości łagru
11 sierpnia; pospaliśmy do południa, szybkie śniadanie: zupka Knorr/kaszka Nestle i w drogę; szukamy obozu - pozostałości po nim; najpierw docieramy do Jacyku - tu ponoć żyją potomkowie Polaków; szukamy, pytamy - ludzie nieufni, nie wiedzą , nie chcą powiedzieć czy znają kogoś o polsko brzmiącym nazwisku. W sumie nie ma co się dziwić - wyglądamy tu przynajmniej egzotycznie jeśli nie niepokojąco. Wreszcie docieramy do pana Stachowskiego; niestety - potencjalny rodak okazał się zbyt pijany by porozmawiać - tak wiec nasza "misja historyczno-kulturalna" (mieliśmy kontakty do Polonii) nie wypaliła. Nieco skwaszeni ruszyliśmy na poszukiwanie obozu. Znowu niespodzianki - mapy jakoś nie odpowiadały rzeczywistości a z wielkim trudem zatrzymani kierowcy nie odpowiadali na nasze pytania a ściślej po prostu nie wiedzieli nic o tutejszym, niegdysiejszym obozie; w najlepszym razie odsyłali nas do jakiegoś innego obozu odleglego o kilka km. Postanowiliśmy się rozbić - robił się wieczór. Andrzej i Grażyna chcieli sie jeszcze rozglądnąć po okolicy. I dzięki spostrzegawczości Grażyny obóz został odnaleziony! Nie było mnie z Nimi więc odsyłam do relacji Andrzeja; tamte opowieści długo ubarwiały tamten wieczór - wreszcie nie w hotelu, wreszcie przy ognisku....

Autostopem do Nieriungrii
12 sierpnia; Wstając rano ujrzeliśmy przymrozek - zresztą bez zdziwienia bo w nocy mięśnie wytwarzały ciepło prostym sposobem - drżeniem. Zanim wyruszyliśmy do Ałdanu zaczeło nas podpiekać słońce i już ok. 10-tej nie było wspomnienia po prannym szronie. Autobusu - już klasycznie - nie było; pojechaliśmy na awtozastawkę i tam dzięki życzliwemu acz (albo "bo") podchmielonemu policjantowi udało się namówić również życzliwch kierowców by zabrali nas do Nieriungi. Tu znowu sięgnę do kajeciku.

...zmiana opony

Droga, którą przemierzaliśmy była podobna do tej z Jakucka - czyli kurz, może mniej kamienista, bardziej piaszczysta za to. I znowu zbliżające się samochody rozpoznawaliśmy jedynie po zbliżającej się do nas chmurze żółto - pyłowej. Jeśli zaś widzieliśmy jakąś ciężarówkę lub samochód osobowy (wcale nie rzadkość) to oznaczało, że właśnie dokonuje się zmiana opony. My tym razem mieliśmy szczęście - Sierioża prowadził na tyle dobrze, że ta wątpliwa przyjemność nie przydarzyła nam się. Miejscami nawet mieliśmy sposobność - choć na chwilę - poczuć pod kołami a więc też pod siedzeniami (cóż - resorów to ta ciężarówka chyba już nie pamiętała) asfalt! Wprawdzie "dziurawy", wprawdzie nierówny ale jednak asfalt! Te doznania fizyczne przeplatały się z estetycznymi: widoki. Przede wszystkim zaskakiwała mnie rozległość krajobrazu. Wprawdzie horyzont daleki był od równinego, raczej przypominał nasze Beskidy, miejscami Bieszczady a mimo to zostawiał tyle "miejsca" dla naszych oczów, że trudno było ogarnąć.

Góry niby niepozorne z wysokości, nieszczególnie malownicze ale rozległe, leniwie rozłożone na dziesiątkach kilometrów. Tu natura nie musiała się liczyć z oszczędzaniem na hektarach. Ale zanim dotarłoby się do tych gór trzeba by dni by przemierzyć te łąki, które ubarwiały przedgórze i naszą podróż. A były niezwykłej w swej zieloności, pełne soczystych, świeżych traw niby z najpierwszych dni nieśmiałej wiosny. A przecież tu prawie koniec lata. Lipiec to jeszcze nie lato a "awgust" to nie lato - jak mówią Rosjanie. I ta zieloność jako tło dla tej piaszczystej, "skurzonej" drogi. I te soczyste trawy gdzieniegdzie tak przepadające w szarości podsychającej, wysuszonej słońcem, ciemnozielonej i zakurzonej tajgi. Smutnej tajgi. Skąd tam to życie? Z wody - oczywiście. To błękitne, niebieskie ruczaje, niby z książki dla dzieci, delikatnie wijące się wsród łąk, lekko wcinające się w trawy. Tak - tam - na Syberii widziałam pierwszy raz ruczaj. I ten dysonans życia łąki i obumierania wykończonej żarem tajgi.

Kopalnie
Mnóstwo było tu kopalń złota - jeśli tylko jakaś rzeka pojawiała się w zasięgu naszych oczu - zaraz przy pierwszym większym rozlewisku spostrzegaliśmy, że dno jej jest poorane, łachy piachu jakby straciły swoją przynależność kształtowaną prądem wód. To ślady poszukiwań złota. Ludzka potrzeba wydobywania tego co ukryte czyniła z rzeki poraniony chaos piachu i wód przecierających na nowo swój ślad. Zdarzyło się też widzieć kopalnie boksytu. Ale to co do dziś bardzo wyraźnie pamiętam to pozostałości postalinowskiego więzienia. Siergiej tylko pokazał głową: na prawo w oddali drewniane baraki, po lewej kamienicę. Na nasze pytania czy możemy się zatrzymać tylko przygryzł wargi i zaprzeczył ruchem głowy. Nie zrozumiałyśmy tego zachowania. Dopiero po chwili wyjaśnił. Tak jakby mówienie o Tym więzieniu przy Tym więzieniu było czymś nie na miejscu. Nie zatrzymaliśmy się bo tam więźniowie umierali po ok. 40-tu dniach pobytu. Dlaczego? Dla uranu, który wydobywali. Promieniowanie jest prawdopodobnie znaczne do dziś. Wrażenie czyniła niesamowite tamta kamienica - dla naczelnictwa. Prawie czarna dziś już cegła i właściwie same mury bo nie było nawet framug w miejscu dawnych okien. Okropne wrażenie tej samotnej kamienicy w środku rozległej tajgi - ziejącej pustką okien, których nie było.

Nasi kierowcy

A nasi kierowcy?
- zupełnie rozmowni - w przeciwieństwie do Rosjanina z Jakucka. Szczególnie Siergiej. Bystrzejszy, lepiej zorientowany co do Polski, zagadujący, podtrzymujący rozmowę, ciekawy świata, naszej podróży, naszego życia na codzień, dowcipny. Widać u Niego było większe obycie z ludźmi - Andriej był wyraźnie cichszy, może mniej śmiały. Okazało się, że Siergiej jest właścicielem tej ciężarówki. Dało się wyczuć pewne rysy "biznesmana": ta większa swoboda niż Andriej, poczucie własnej wartości; jednocześnie dało się zauważyć, że czuje się ojcem, meżem - z dumą opowiadał o dzieciach, dzwonił - gdy tylko dojechalismy w pobliże Nieriungi i był zasięg - do żony, opowiadał gdzie się znajduje - czyli ile dni drogi od domu! Bo jak powiedział taka trasa trwa przeciętnie 10 dni, powrót do domu na dzień i znowu gonitwa za pieniądzem. Mieszka w... Nieriungi to była jakaś połowa drogi do domu. Czyli jego trasa liczyła sobie w jedną stronę 1,5 tysiąca km. To jedna z krótszych tras. Na urlopie nie był od 10 lat. A przecież teraz jest lato i warunki właściwie komfortowe. Gorzej jest zimą - zepsuta ciężarówka w - 50-stopniowym mrozie to walka na śmierć i życie. Zdarzyło im się kiedyś stać dwie doby zanim udało się naprawić... "Kto chce żyć będzie żyć". A tu żyć znaczy co innego niż u nas. Tu -25 stopni to nie zima a 30 stopni ciepła to nie lato. Tu bywa -60 stopni mrozu a 40 stopniowy żar latem. Tu z Chabarowska do Władywostoku to blisko (przecież to tylko 700 km), tu 22 godziny jazdy pociągiem to krótko. Ciężko im było pojąć, że przez Polskę można przejechać w ciągu 12 godzin, że nasze całe góry to może 300 km długości, że u nas daleko to podróż na 200-300 km... Choć i ja jakoś inaczej już odliczałam bo robiliśmy dziś odległość 250km a było to "tylko" wobec podróży z Jakucka do Ałdanu.

Mimo ogólnej bystrości Siergiej zadziwił mnie twierdzeniem, że Polska do niedawna była republiką. Popatrzyłam na Marylę - bo to ona głównie "gawariła" - ale ona tylko machnęła ręką; nie ma sensu wyjaśniać, nie zrozumieją. Sam zaś zdziwił się gdy na jego pytania o "postęp techniczny" powiedziałyśmy, że samochód ma prawe każda rodzina a komórki są codziennością.

W Nieriungi byliśmy prawie przed północą bo sporo czasu czekaliśmy na ciężarówkę Andrzeja i Grażyny. Pociąg do Nowego Uojanu był tylko w dni... parzyste! Ale rano. Więc "kibel" do pojutrza. Poszliśmy się rozbić moskiewskim sposobem w pobliskim lasku. Padliśmy w śpiwory mimo niedalekich hałasów odjeżdżających pociagów.

13 sierpnia; rano spostrzegliśmy, że nasz obóz tym razem wypadł gdzieś pomiędzy bocznicą kolejową a jakimś rumowiskiem; bez znaczenia. Uzupełniliśmy zapasy makaronu i ryżu, przepierka i ogólne leżakowanie. Jagody i grzyby w obfitości, opalanie i uzupełnianie kajecików;