Spis treści

TranssibBurjacja

 

14 sierpnia; zrywamy się przed 6-tą, namioty wilgotne jeszcze z nocy i prędko do pociagu; spędzimy teraz dwie doby w Bajkalsko - Amurskiej Magistrali. Wcale nam się nie dłużyło - tym bardziej, że widoki przepyszne. Góry Stanowe zaostrzają nasz apetyt na Barguziny - trochę podobne do Tatr ale rozleglejsze, potężniejsze i na przedgórzu mnóstwo małych jeziorek. Zniechęca nas nieco tajga - podsychająca albo po pożarze albo z powodu zabagnionego terenu a co zdrowszy fragment to wykarczowany. Kiedy już napatrzyliśmy się za okno los zesłał nam ciekawego rozmowcę - Gruzina z Tyndy; wiedział o Polsce dużo więcej niż my w szóstkę o Gruzji. Łącznie ze składem polskiej drużyny piłkarskiej! Powoli przetoczyły się w tym płackartnym wagonie prawie dwie doby i 15-go przyszło nam wieczorem wysiąźć w N.Uojanie. Nie złapaliśmy autobusu do Kumory ale życzliwy kierowca podrzucił nas nad pobliskie jezioro gdzie przenocowaliśmy. Autobus mieliśmy mieć jutro - tymczasem zaczęliśmy walkę - jeszcze tylko obronną z komarami a raczej samicami komarów o niezwykle rozwiniętym instynkcie macierzyńskim. Ale w końcu wieczór, las, jezioro.

16 sierpnia; spadaliśmy znad brzegu rekreacyjnego jeziora tempem sprinterskim - dopingowały nas komarzyce. Nieopodal zaczekaliśmy na autobus do Kumory i po godzinnej jeździe znaleźliśmy się w pustkowiu, przed nami była ostatnia już odzielający nas od Barguzin odcinek: dolina długa na jakieś 150 km (o ile mapy nie kłamały); wiedzieliśmy, że ciężarówki jeżdżą tu raz na 2-3 dni. Może już jechała dziś a może pojedzie dopiero pojutrze: zaczeliśmy nasz marsz - ku Barguzinom, do Ałły. Liczyliśmy na to, że gdy tylko miniemy jezioro rozpościerające się tutaj - ssące naszą krew owady dadzą nam spokój, jeszcze wystawialiśmy ręce i nogi do grzejącego niemiłosiernie słońca, jeszcze odganialiśmy komary. Wątpliwości zaczeły się wieczorem: jezioro zostało dawno za nami a komarzyce krążyły nad nami. Poukrywaliśmy się w śpiworach.

Angielski dyplomata Angielski dyplomata
19 sierpnia; Szliśmy już dwa dni a ciężarówki bywały tylko w naszych snach. I gdy nadzieja prysła usłyszeliśmy ryk silników. Zobaczyliśmy dwie ogromne maszyny o kołach przetaczających się przez półmetrowe kamienie. Jedna z "paką", druga odkryta z Land Roverem jako ładunkiem. Zatrzymały się, dojrzeliśmy 4 Rosjan - kierowców i usłyszeliśmy "Dzień dobry" z angielskim akcentem. Za chwilę znaleźliśmy się na "pace" - ruszyliśmy. Trzęsło niemiłosiernie ale nie miało to znaczenia. Jechaliśmy. W "nasze" góry. Uciekaliśmy komarom. Za chwilę jednak silniki ucichły. Rozmyślili się? Przeciwnie - wysiedliśmy by na pierwszym przejechanym mostku (wcześniej przechodziliśmy takie na wdechu) dopełnić pewnych formalności nie do uniknięcia: "za znakomstwo" - tak brzmiał pierwszy toast wzniesiony przez naszych druzjej. Otóż ekipa, która nas zabrała to 3 Rosjanie: Wołodia, Denis i Alek oraz Buriat (byliśmy przecież w Buriacji) - Dorsz. Ale ciężarówki wynajął Anglik - dyplomata z Moskwy, pracował też w Polsce - stąd to "Dzień dobry" na powitanie. Zmierzał z rodziną do Uljun-chan. Po chwili znaliśmy już naszych Rosjan, dostałyśmy miejsca w kabinie (nasi koledzy dzielnie znosili drogę na "pace"). Tak rozpoczęła się największa przygoda naszej podróży. To jakie wertepy przebywaliśmy, jakie spróchniałe mosty, rzeki, rumowiska kamieni - trudno opisać. I oczywiście co jakiś czas na podtrzymanie humoru obowiązkowe "drinkowanie".

Nasi kierowcy O 2-giej nad ranem byliśmy w Uljun-chan. Stąd było jeszcze ok. 30km. do Ałła-kurort (ze wzgledu na ciepłe źródła cieszące się zainteresowaniem letników). Nasi druzja zaproponowali, że nazajutrz podwiozą nas do Ałły ale tymczasem koniecznie musimy dotrzymać im towarzystwa w nocnej biesiadzie. Nie mogliśmy odmówić choćby z tego względu, że bezinteresownie pomogli nam przebyć ponad 100km po wertepach. Poza tym nasi druzja mieli z sobą chleb i z chęcią dzielili się nim przygotowując nam sandwicze ze słoniną podpiekane na ognisku. A przecież chleb widzieliśmy ostatnio - w Jakucku. Impreza trwała do 8 rano.

20 sierpnia; rano zobaczyliśmy, że druzja już coś dzielnie dłubią przy swoich maszynach. Czekaliśmy cierpliwie na obiecany transport tym bardziej, że przebycie tych ok. 30km i tak zajełoby nam ten dzień (szczególnie, że nasza kondycja jakoś osłabła po nocnym drinkowaniu). Późnym popołudniem ruszyliśmy ale jeszcze nie do Ałły-kurortu ale Ałły-wioski, bowiem tam właśnie Dorsz miał swoich przyjaciół, których nie można było nie odwiedzić. Oczywiście,że skończyło się imprezą - tym razem w prawdziwej buriackiej chacie. Pamiętam spokój i niezwykłą ciszę, drewnianą zabudowę i chaty porozrzucane a nie jak u nas skupione wokół drogi. Pamiętam krowy (podstawa hodowli), które nie wchodziły do zagród lecz noc spędzały na środku zapiaszczonej "drogi". Pamiętam opowieści Gospodarzy o Buriatach - narodzie - inaczej niż to było w Jakucji - świadomym swojej tożsamości i odrębności, pielegnującym zwyczaje i religię (szamanizm lub lamaizm).

21 sierpnia; wreszcie dotarliśmy do Ałły-kurortu ale nasi przyjaciele mieli dla nas pełno niespodzianek: kąpiel w gorących źródłach, pożegnalny mecz piłki nożnej (nasi koledzy wygrali) no i zupa z barana warzona na ognisku. A że po zupie trzeba było spróbować "ciaj" z prawdziwego samowaru więc zastał nas wieczór i tego już dnia nie wyruszyliśmy w góry. Przestało nam się wreszcie spieszyć i poddaliśmy się azjatyckiemu rytmowi czasu.

Barguziny
22 sierpnia; z ogromnym żalem pożegnaliśmy naszych towarzyszy. Wymiana adresów, pamiątkowe zdjęcia i nadszedł wreszcie czas by posmakować "naszych" wyczekiwanych Barguzinów. Plan nam się zminimalizował do jednej doliny - gonił nas czas. Chcieliśmy dotrzeć do ostatniej zimowni, rozbić obóz i na lekko podejść na jedną z przełęczy by choć popatrzeć na granie do, których zmierzliśmy prawie od trzech tygodni. Jedyna opisana w przewodniku ścieżka - znakowana (w sposób wcześniej nieznany mi: zdarty kawałek kory z drzewa odgrywał rolę szlaku) ginęła wciąż w zaroślach więc musieliśmy wychodzić na brzeg rzeki co nas opóźniało. Potem jeszcze dwukrotna przeprawa przez rzekę i zrobił się wieczór. Dojrzeliśmy chatynkę i dwóch rybaków. Niestety to nie była ta oczekiwana ostatnia zimownia jak nam powiedzieli właśnie ci rybacy - do ostatniej było jeszcze ok. 8 km. Poszliśmy spać z myślą, że jutro się uda.

23 sierpnia; lało. Pierwszy raz się rozpadało i moczyło nas cały dzień. Właśnie teraz gdy byliśmy tak blisko. Zaczeliśmy definitywny odwrót. Nie wiedzieliśmy jak długo w rzeczywistości zajmie nam dotarcie do tej przełęczy a części naszej ekipy kończyły się urlopy. Napotkanymi ciężarówkami dotarliśmy wieczorem do Ałły - poznany po drodze Alek zaprosił nas do siebie do domu. Oczywiście nie mogliśmy odmówić kolacji przygotowanej przez jego mamę - byli szczęśliwi, że mogą nas gościć a przecież zbliżała się północ a dla nich to był najgorętszy okres w roku - od świtu kosi się trawę by żywić nią przec całą zimę krowy. A my tylko mogliśmy obiecać, że wyślemy zdjęcia. U Alka nocowali też Jego znajomi z Kurumkanu, do którego zmierzaliśmy tak więc kolejny nocleg też mieliśmy już zapewniony.

24 sierpnia; autobus do Kurumkan; rozbiliśmy się koło domu poznanych wczoraj przyjaciół Alka; zaprowadzili nas do Dacanu. Dzień spędziliśmy raczej leniwie susząc rzeczy i dowiadując się co do transporu do Ust-Barguzin.

Wracamy do domu
Jeszcze tylko spędziliśmy półtora dnia nad Bajkałem, nieopodal wsi Griemiacińsk, i autobusem dojechaliśmy do Ułan Ude. Wieczorem 27 sierpnia już wiedzieliśmy, że z pociągiem do Moskwy nie będzie problemu - kupiliśmy bilety na pojutrze bo jutro postanowiliśmy zwiedzić Muzeum Etnograficzne.

28 sierpnia; daliśmy znać do domu: wracamy czyli... będziemy za tydzień. Muzeum warte obejrzenia, warte zasmakowania też pozy tamże sprzedawane. A wieczorem warto wpaść na chińskie jedzenie do hotelowego baru lub zejść na dansing w tym też hotelu. No cóż - lokal raczej ekskluzywny toteż wyglądaliśmy przynajmniej egzotycznie wśród pań w sukienkach - my w spodniach brudnych ale jakże swojskich.

Cztery doby w pociągu
29 sierpnia; przed nami kolej transsyberyjska: 4 doby. Chcieliśmy wracać właśnie tak - długo by przyzwyczaić się do myśli, że coś się kończy. Ale i tak dopadał mnie to żal, to refleksje nie zawsze wesołe. Ale też plany na za rok, na za dwa rozwijaliśmy ogromne; i wracaliśmy do znoszonych przewodników jeszcze raz wczytując się w zwyczaje zasmakowanych krain.

30 sierpnia; zaczyna się dłużyć - a każda doba trwa jakieś 25,5 godziny, jasno za oknem do ok. 2230. Ludzie w transsyberyjskiej mniej rozmowni niż w BAM-ie. Gdyby nie stacyjki, na których szczytem smakołyków były raki i wypisywanie licznych kartek pocztowych potrzebna by była psychoterapia grupowa.

Mongolski muzyk 31 sierpnia; dzień obfitował w nowości. Zaczeliśmy od środków rozluźniających bo popadaliśmy w dziwne pomysły np.; tatuaż długopisem na plecach Kuby, wieczorem przyszła się integrować z nami nawet prowadnica. Zrzuciła mundur i od razu też urzędniczy ton. W międzyczasie zapoznaliśmy trzech naszych krajan wracających z Mongoli - więc wspólne opowieści i gra w kości. Wreszcie poznaliśmy Tatara - Raszyda wracającego na 40 dni przepustki po półtorarocznej służbie wojskowej w odległej od Jego Tatarstanu Buriacji o 5 dni drogi.

1 września; od rana prawie już się pakujemy, ledwo znaleźliśmy czas na posłuchanie buriacko - mongolskiej muzyki. Cały jeden wagon to był zespół muzyczny zmierzający do Moskwy na koncert. Muzyka - hm - intrygująca.

2 września; koszmarnie ranna godzina - stoimy na otwarcie metra (czynne od 530!); potem zakup miejscówek i krótki spacer po Moskwie - znowu poniedziałek więc nici z Mauzoleum, Arbat koszmarnie drogi, jedynie cerkiew Zbawiciela wypaliła - choć tylko z zewnątrz: imponująca budowla. Przed 16-tą pociąg zaczął odmierzać ostatnie godziny podróży. Ostatnia wieczorna biesiada i jeszcze tylko przygoda z żeń-szeniem na granicy.

3 września; Rano Warszawa, południe Częstochowa, po południu Zawiercie. Dom. Niby tak ale śniłam swoją Syberię jeszcze tydzień.

Było inaczej niż miało być. Akcent wyjazdu przesunoł się z gór na miejsca a nawet bardziej na ludzi, których spotykaliśmy. I których mamy nadzieję spotkać w najbliższy sierpień - bo plan jest: dotrzeć w Barguziny, odwiedzić chłopaków od ciężarówek w N.Uojanie i wracając wysiąść w Tatarstanie bo Raszyd też nas zapraszał.... a więc to dopiero początek przygody z Rosją - przynajmniej dla mnie.