Cordillera Real - boliwijskie pasmo Andów

Cordillera Real rozciąga się na północ od boliwijskiej stolicy La Paz, oddzielając pogórze Yungas od płaskowyżu Altiplano. Pasmo to poprzecinane jest szeregiem szlaków turystycznych, poprowadzonych wzdłuż dróg inkaskich. Najbardziej znane z nich to Choro (obliczone na pięć dni trekkingu) i trochę krótszy - Taquesi. Oba zaczynają się na wysokości 4 tysięcy metrów, prowadzą przez kilka przełęczy na wysokości prawie 5 tysięcy, by później łagodnie schodzić aż do miejscowości o tropikalnym klimacie, położonych 4 tysiące metrów poniżej. Przez prawie cały czas wędruje się wybudowanymi ponad pięćset lat temu drogami, przemierza się skonstruowane przez Inków groble i schody.

To właśnie dzięki takiej sieci komunikacyjnej możliwe było przesyłanie do władcy Inków wiadomości z najbardziej odległych krańców państwa. Specjalnie wyszkolone grupy posłańców były w stanie przemierzyć z powierzoną im informacją nawet do dwustu kilometrów w ciągu doby. Dzisiaj drogi te wykorzystywane są głównie przez turystów. Szlak nie jest oznakowany w żaden sposób i o ile w niższych partiach bujna roślinność uniemożliwia zboczenie z obranej trasy, to wysoko w górach, na skutek braku stosownych map i dokładnych opisów przejścia, o taką pomyłkę jest łatwo.

Najlepszy okres do odbywania trekkingu wypada między majem a październikiem, kiedy trwa tam pora sucha. Niestety nie wszyscy mają szczęście znaleźć się w La Paz dokładnie w tym czasie. Z doświadczenia jednak mogę powiedzieć, że pierwsza połowa kwietnia równie dobrze nadaje się na takie eskapady. I choć zdarzają się popołudniowe deszcze, to jednak niemalże puste szlaki i możliwość niespotkania przez kilka dni żywej duszy w pełni wynagradzają niewygody związane z przemokniętym obuwiem.

Większość biur turystycznych, a tych w La Paz nie brakuje, zamieszcza w swojej ofercie trekking szlakami inkaskimi. Gwarantują opiekę przewodnika, tragarzy, kucharza i nie wiadomo kogo jeszcze. Oczywiście za sowitą opłatą, która sprawia, że żaden z ceniących siebie turystów takiej propozycji nie zaakceptuje. Podobnie było w przypadku naszej grupy, złożonej z trzech Izraelitów, Kanadyjki, Amerykanina, no i rzecz jasna Polki, czyli mnie. Po zaopatrzeniu się w odpowiedni przewodnik i coś, co nosiło dumną nazwę mapy, a nam wydawało się zaledwie nieudolnym szkicem tamtejszych terenów, postanowiliśmy w końcu wyruszyć. Początek jak zwykle nie był łatwy. Pobudka o wpół do czwartej nad ranem chyba nikomu się nie marzy. Nie wiem, jakim cudem udało nam się wstać, oddać część rzeczy w depozyt i dotrzeć na dworzec minibusów. Kolejne pół godziny straciliśmy na targowaniu się z kierowcą, a wiadomo, że jak się dobierze Polak do spółki z Żydem, to nie popuszczą. Kierowca w końcu ustąpił i zawiózł nas za połowę ceny. Niecałe 80 kilometrów przebyliśmy w cztery godziny, a droga wijąca się miedzy wierzchołkami sześciotysięczników przez swą wyboistość nie pozwalała usnąć najbardziej strudzonemu wędrowcy. Spośród gór wybijał się szczyt Huayna Potosi, na który co roku organizowanych jest tysiące komercyjnych wypraw. Za ogromne pieniądze przewodnicy są w stanie wywindować na 6 tysięcy nawet najmniej sprawnego turystę. Kiedy przejeżdżaliśmy tamtędy, wschodziło słońce i widoki były jak z najpiękniejszych kartek kalendarza. U podnóża góry rozciągał się malutki cmentarzyk wybudowany na wzór indiański. W jego grobach legli ci, którym w czasie wyprawy szczęście nie sprzyjało.

Dotarliśmy w końcu do doliny Zongo, w której pożegnaliśmy naszego kierowcę. Pierwszy dzień według planów miał być długi i męczący. Pomimo że znajdowaliśmy się na wysokości około 4 tysięcy metrów, żadne z nas nie miało objawów choroby wysokogórskiej, gdyż cały poprzedni tydzień spędziliśmy w La Paz, położonym na podobnym poziomie. Niskie temperatury zmusiły nas do owinięcia się w szaliki i czapki i dopiero później, gdy słońce wzeszło troszkę wyżej, zrobiło nam się cieplej. Tu w górach było zrozumiałe, dlaczego Inkowie czcili Boga Słońce. Gdy on spał, świat ogarniała nie tylko ciemność, ale i przeraźliwy chłód, gdy zaś się budził, nagle we wszystkich wstępowała radość życia. Na tej szerokości geograficznej (blisko równika) dzień niezależnie od pory roku trwa około 12 godzin - od szóstej rano do szóstej wieczorem. To powodowało, że musieliśmy nie tylko wcześnie wstawać, ale również wcześnie szukać miejsca na nocleg. O ósmej wieczorem temperatury tak spadały, że wszyscy zaszywali się do własnych śpiworów.

Ku naszemu zdziwieniu śniegu nie było zbyt wiele. Raki i czekany, które taszczyliśmy przez całą drogę, okazały się tylko zbędnym ciężarem. Najbardziej rozczarowani byli Izraelici, dla których śnieg byłby nie lada atrakcją. W ich planach oczywiście oprócz przejścia trasy, była wojna na śnieżki i lepienie bałwana. Zdjęcia obok białego stwora z marchewkowym nosem miały być wynagrodzeniem za kilka dni porządnego marszu. Niestety ich plany nie zostały zrealizowane, a zamiast tego wraz z Kanadyjką musiałyśmy snuć opowieści, jak wygląda świat pokryty półmetrową warstwą białego puchu.

Po pokonaniu dwóch przełęczy na wysokości prawie 5 tysięcy metrów zaczęliśmy wędrówkę w dół, która wraz z kilkoma podejściami na lokalne wzgórza wypełniła nam pięć dni. Z powodu braku porządnej mapy i dokładnego opisu trasy kilkakrotnie gubiliśmy drogę. Jednak im niżej, tym coraz wyraźniejszy stawał się inkaski szlak. Po dwóch dniach dotarliśmy do małej wioski indiańskiej, zupełnie odciętej od świata. Stało tam siedem domów, zamieszkanych przez dwie rodziny, w sumie niecałe dwadzieścia osób. Mieszkańcy żyli z hodowli lam, kóz i koni oraz z uprawy ziemniaków, których cześć szło na sprzedaż. Najbliżsi sąsiedzi byli oddaleni o dzień drogi. Pierwsze kontakty i rozmowy z dziećmi nie przyniosły żadnych rezultatów (no może poza wyłudzeniem od nas słodyczy), gdyż jak się miało okazać później, młodsze pokolenie posługiwało się na co dzień językiem keczua. Dopiero w szkołach dzieci zdobywają umiejętności płynnego mówienia, pisania i czytania w języku hiszpańskim. Była to pierwsza osada Indian, jaką napotkaliśmy podczas naszej wędrówki, ale nie ostatnia. Kilkakrotnie jeszcze mijaliśmy pojedyncze, małe chałupki zbudowane z kamienia, których mieszkańcy żyli głównie z hodowli. W jednej z takich wiosek, w której droga prowadząca z doliny Zongo łączy się z inkaskim szlakiem Choro, ludność, wykorzystując korzystne położenie, wprowadziła obowiązkową opłatę za przejście przez most. Wydawano nawet turystom bilety, stwarzając wrażenie, iż wszystko odbywa się legalnie. Zwykle jednak rzeki przekraczało się po leżącym w poprzek pniu drzewa, przytrzymując się jednocześnie zawieszonego obok drutu. W innej wiosce pewien sędziwy Indianin zbierał od wszystkich przechodzących autografy. Miał w tym celu specjalny zeszyt, w którym obok podpisów i narodowości widniały daty. Pierwsze autografy złożone były ponad dziesięć lat temu. Często spotykaliśmy też opuszczone domy. W jednym z nich, zagubionym gdzieś wśród gór urządziliśmy sobie schronienie na noc.

Na niżej położonych terenach domy konstruowano z drewna, a ludność pracowała na miniaturowych plantacjach bananów. Na miejscu można było nabyć dopiero co zerwanego banana i inne owoce południowe. Zanim jednak tam dotarliśmy, czekała nas długa wędrówka w dół, która nie tylko zapewniała nam wspaniałe widoki, ale także ból kolan. Przez te kilka dni mogliśmy obserwować zmieniającą się szatę roślinną. Na wysokości przeszło 4 tysięcy otaczały nas tylko skały, kamienie i przepiękne jeziorka, im niżej jednak schodziliśmy, tym bujniejsza stawała się roślinność. W ten oto sposób krajobraz górski powoli był zastępowany przez krajobraz lasu deszczowego. Z radością powitaliśmy pierwszy krzaczek, później pojawiły się pojedyncze drzewa, które wraz z upływem dni przekształcały się w coraz trudniejszą do przebycia gęstwinę. Po pewnym czasie czuliśmy się jak w prawdziwej dżungli, a wędrówka bez maczety byłaby chyba niemożliwa. Zmieniało się nie tylko otoczenie, ale i klimat. Śpiwory, które przez dwie pierwsze, jakże mroźne noce szczelnie zamykaliśmy, stały się zupełnie zbędne. Rozgrzane powietrze o bardzo dużej wilgotności powodowało, że człowiek bez przerwy szedł zlany potem i nawet zmierzch nie przynosił wyraźnej ulgi. Nie na darmo nazywa się lasy deszczowe zielonym piekłem. Tropikalny klimat dawał o sobie znać regularnym, popołudniowym deszczem. Padało codziennie przez prawie dwie godziny. Tak oto dotarliśmy do pogórza Yungas, oddzielającego Andy od lasów amazońskich. Tereny te należą do najżyźniejszych w całej Ameryce Południowej. Wszechobecne plantacje owoców cytrusowych i kawy powodowały, że kupowanie mandarynek czy pomarańczy okazywało się czynnością zupełnie zbędną. Po prostu wyciągaliśmy ręce i zrywaliśmy ten owoc, który nam się najbardziej podobał. Na Yungas uprawia się również krzaki koki, która jest bardzo rozpowszechniona (i legalna) w krajach andyjskich. Dzięki niej nie odczuwa się głodu, pragnienia czy zmęczenia. Zmniejsza też objawy choroby wysokogórskiej i dlatego często żują ją niezaaklimatyzowani turyści. Między innymi dzięki koce możliwa była (i jest) wykańczająca praca w boliwijskich kopalniach srebra, położonych na wysokości ponad 4 tysięcy metrów. Należy podkreślić, że same liście koki nie są narkotykiem i były używane przez inkaskich władców na długo przed przybyciem Europejczyków. Z liści tych wytworzyć można kokainę, a to powoduje, że rządy innych państw, głównie Stanów Zjednoczonych podejmują najrozmaitsze akcje, aby plantacje zlikwidować. Rezultatów tych działań nie zauważyliśmy, a w niektórych nawet miejscach krzaki koki rosły dziko.

Po kilku dniach porządnego marszu w tak radykalnie zmieniających się warunkach dotarliśmy w końcu do Coroico - miejscowości turystycznej położonej w samym sercu Yungas, na wysokości 1200 m. n.p.m. Stamtąd udaliśmy się minibusem do La Paz, a droga łącząca te dwa miasta należy do najbardziej niebezpiecznych na świecie. Aby ją przebyć autobusy muszą pokonać różnicę przeszło 3 tysiący metrów. Swą złą sławę trasa zawdzięcza wyboistemu podłożu i niezliczonej ilości zakrętów. Co kilka dni słyszy się o wypadkach, w wyniku których pojazdy stoczyły się do przepaści. Wzdłuż całej drogi ciągną się krzyże, które wraz z leżącymi 400 metrów niżej wrakami samochodów przypominają, że sława tej drogi jest w pełni uzasadniona. Chyba nie wiedziałam co robię, wybierając sobie miejsce przy oknie z prawej strony. Przez szybę widziało się głębokie przepaście i oddalone od nich zaledwie o kilka centymetrów koła autobusu. Los chciał, że akurat tego dnia obchodziłam urodziny. Pogoda znacznie się pogorszyła, co jeszcze bardziej ograniczyło widoczność. W duszy wszyscy dziękowali Bogu, że jechaliśmy do góry, gdyż według przepisów zawsze mieliśmy pierwszeństwo. Pojazdy nadjeżdżające z naprzeciwka musiały wycofywać się do takiego odcinka drogi, w którym możliwe stawało się wyminięcie. Po kilku godzinach stresującej jazdy dotarliśmy w końcu do La Paz, by tam odpocząć i już następnego dnia zacząć przygotowania do kolejnej wyprawy w góry.