Jest piękny jesienny wieczór. Bacówka na Jasieniu. Rajd Jubileuszowy z okazji 25-lecia SKG i wieczorne rozmowy przy ognisku. Także o tym, czy coś po nas „starych" przetrwało do czasów obecnych. I Prezes opowiada - właściwie to już chyba legendę - o pewnych manewrach na przejściu letnim, które zostały rozstrzygnięte w jakiejś knajpie, gdzieś w Beskidzie Niskim...

A ja w tym momencie wracam pamięcią do swoich manewrów sprzed osiemnastu lat, które na przejściu letnim w 1983 roku odbyły się trochę inaczej, niż powinny. I chociaż pamięć jest już zawodna i z całego kursu pamiętam niewiele, to manewry tkwią jeszcze gdzieś głęboko. Może dlatego, że nigdy nie powiedzieliśmy wszystkiego do końca publicznie, jak również nigdy nie zostaliśmy rozgrzeszeni z naszego postępowania.

Ale może od początku

Kurs roku akademickiego 1982/83 był jednym z pierwszych kursów SKG, po którym kursanci zdawali egzaminy przodownickie przed Komisją Turystyki Górskiej PTTK. Aby zaliczyć cały kurs należało zaliczyć dwie wycieczki kursowe (w tym jedną górską), obóz zimowy w Suchej Dolinie (tam nauczyłem się jeździć na nartach) oraz obowiązkowo przejście letnie. Przejście wiosenne w Beskidzie Żywieckim (z uwagi na jeszcze wtedy leżący śnieg raczej zimowe) było mile widziane.

No cóż, kurs jak kurs, ale to przejście letnie...

Prowadziły je dwie osoby wywodzące się z SKPB i mające za sobą twardą szkołę w tej organizacji, tj. BBJ (Bogdan Bereza Jarociński) i Julita Marczuk. Dodatkowo wędrował z nami Wąż oraz dwoje pomocników instruktora, tj. Ela Szufa i Lech Sałkiewicz.

Tamto przejście to była swoista instytucja. Własny czas przejściowy (zegarki przesunięte dwie godziny do przodu, aby kursant wstając np. o godzinie czwartej rano nie musiał się stresować - wszak zegarek wskazywał już godzinę szóstą), charakterystyczni prowadzący i ta atmosfera...

Choćby kursant nie wiem jak się starał, o pochwale lub choćby bardziej przychylnym traktowaniu ze strony kadry nie miał nawet co marzyć. W ogóle pochwała w trakcie przejścia była towarem deficytowym i właściwie nie występowała samoistnie. Za to wszystkie, choćby nawet najmniejsze, potknięcia urastały wręcz do katastrofy, w wyniku której mogło zdarzyć się wszystko co najgorsze, do śmierci uczestników wycieczki włącznie. Każdy, kto z powodu zmęczenia lub utraty orientacji zrezygnował z prowadzenia, mógł właściwie pakować plecak, gdyż na drugą szansę trudno było liczyć. Kto nie spełniał w zadowalającym stopniu wymagań kadry, to samo. A wymagań było sporo. Panoramki, konieczność odpowiadania na znienacka i podstępnie zadawane pytania w stylu „gdzie jesteśmy?", „co to za góra?", itp. Oczywiście cerkiew zachodnio- i wchodniołemkowska oraz ikonostas - bezbłędnie, chałupa łemkowska również, manewry w trakcie przejścia, itd.

Dlatego też wśród kursantów trup słał się gęsto

Agnieszka, mająca za sobą solidną praktykę w harcerstwie, prowadziła wyśmienicie, tak metodycznie, jak i orientacyjnie. W efekcie po raz pierwszy i jeden z ostatnich doszliśmy na wyznaczone miejsce bez jakiegokolwiek błądzenia i o całkiem przyzwoitej porze. Niestety, na samym końcu, już po dotarciu w okolice wyznaczonego punktu, wysłała dwie osoby ze swojej grupy na poszukiwanie dogodnego miejsca do rozbicia namiotów. Ponieważ osoby nie wracały, wysłała kolejne dwie na ich poszukiwanie, po czym sama poszła ich szukać. I to wystarczyło. Nie liczył się cały dzień bezbłędnego prowadzenia i doskonałe panoramki, ale tylko te nieszczęsne ostatnie pół godziny. Kadra miała takie używanie, że dziewczyna załamała się i następnego dnia opuściła przejście.

Kasi, która odparzyła nogi i miała bąbel na bąblu, po prostu podziękowano, bo przecież przodownik nie może mieć takich bąbli. Tadkowi - wykładowcy z Politechniki Warszawskiej, który na przejście zabrał swojego piętnastoletniego syna - również podziękowano, gdyż syn nie nadążał za grupą. Zbyszkowi, który również prowadził rewelacyjnie (dwa razy), nie zaliczono, bo musiał tydzień wcześniej wyjechać z przejścia.

I tak dalej...

Dlatego z blisko dwudziestu kursantów, którzy pojechali na przejście, do jego zakończenia dotarła niespełna połowa, a na zaliczenie szansę miało tylko sześć lub siedem osób: Agnieszka Suwalska, Marcin Wąsowicz, Irek Robak, Mariusz Krawiec, Zbyszek Niewiadomski, piszący to wspomnienie i być może ktoś jeszcze, o kim pamięć nie przetrwała próby czasu.

Ich manewry

I kiedy wydawało się już, że pozostało nam tylko kilka dni spokojnego chodzenia, kadra wymyśla kolejne, chyba czwarte, manewry, które niby miały jeszcze coś rozstrzygnąć. Dla nas, którzy po blisko trzech tygodniach chodzenia po Beskidzie Niskim, po zrobieniu kilkuset panoramek i po trzech wcześniejszych manewrach znaliśmy już na pamięć wszystkie szczyty wraz z pipantami, a także byliśmy w stanie trafić na nie bez mała z zawiązanymi oczami, pomysł kolejnych, trzydziestosześciogodzinnych manewrów był pomysłem bez sensu, obliczonym co najwyżej na nasze fizyczne unicestwienie. A poza tym, co to za manewry dla trzech zespołów.

I wtedy, na stokach Uherca zrodził się szatański plan...

Manewry się rozpoczynają, kadra wyznacza nam trasy, my na te trasy dzielnie wyruszamy, oczywiście każdy we właściwym kierunku. Po czym... szerokim łukiem obchodzimy Uherec i spotykamy się w umówionym miejscu, czyli pod cerkwią w Świątkowej. Zajęło to sporo czasu, bo obejść Uherec, to jednak kawał drogi. Ale pierwszy punkt planu został wykonany.

Czas na punkt drugi naszych manewrów

Siedząc pod cerkiewką i posilając się kupionym od gospodarzy mlekiem oraz zagryzając suchą bułką, nanosimy wszystkie przydzielone nam punkty na jedną mapę. Następnie całe manewry rozgrywamy na tej mapie, analizując dokładnie trasy poszczególnych zespołów i czasy ich przejścia, w tym zwłaszcza godziny dotarcia każdego zespołu na wyznaczony punkt. Tak określone czasy wpisujemy na karteczki, które zwykle zostawia się na punkcie. Jeżeli na jednym punkcie ma się spotkać kilka zespołów, wpisujemy się, każdy zespół swoim długopisem i charakterem pisma, w kolejności, w jakiej dotarlibyśmy na ten punkt. Oczywiście wszystkie te czasy wpisujemy również do naszych kajecików - że niby będąc na szczycie spisaliśmy coś ze znalezionej tam karteczki. Był to najtrudniejszy i bardzo czasochłonny element planu. Obszar wyznaczony przez wszystkie punkty naniesione wcześniej na mapie, z określonymi już w przybliżeniu czasami przejścia poszczególnych zespołów, dzielimy na trzy sektory. Kryterium podziału jest oczywiście skupienie punktów, ale i kolejność ich odwiedzania, aby karteczka znalazła się tam o godzinie zbliżonej do tej na niej zapisanej (aby kadra kontrolując punkty nie była w stanie się zorientować).

Po ostatecznym opracowaniu całej strategii rozdzielamy karteczki na zespoły, które zaniosą je na szczyty (punkty) w poszczególnych sektorach (składu zespołów wyznaczonych przez kadrę nie zmieniamy), umawiamy się następnego dnia rano na kolejne spotkanie (przy cerkwi w Wołowcu) i podsumowanie zadania, po czym wyruszamy na nasze, już własne trasy manewrów.

Etap trzeci to realizacja

Podczas wędrówki, zwłaszcza polnymi drogami w odkrytym terenie, bardzo dokładnie rozglądamy się dookoła, gdyż spotkanie kogokolwiek z kadry, zwłaszcza w miejscu, w którym nigdy nie powinno nas być, mogło zniweczyć nasz wspaniały plan, a także doprowadzić do oblania przejścia. Pytamy więc wszystkich napotkanych baców, harcerzy i innych turystów, czy nie widzieli takiego lub innego pana albo pani, podając przy tym bardzo dokładne rysopisy naszej kadry. Każdy zauważony w oddali osobnik staje się podejrzany.

Po zauważeniu Lecha Sałkiewicza leżymy z Irkiem Robakiem przez blisko godzinę w chaszczach na brzegu strumienia, do połowy w wodzie i czekamy aż przejdą. Agnieszka, która zobaczyła Lecha (z Elą), też trochę czasu spędziła w chaszczach.

Ale w sumie etap realizacji przebiegł bez większych zakłóceń, choć nie wszystkie zespoły dotarły na umówione spotkanie o umówionym czasie, m.in. my. Wrażeń jest jednak co niemiara. Opowieści o noclegu na cmentarzu (co się okazało się dopiero rano), o psach, które mało nas nie zagryzły, o spaniu w stogu siana (z drągiem w środku), o niezauważeniu (ze zmęczenia) dziewczyny w stroju topless wymagają osobnego opisu.

Jednak to wszystko opowiemy sobie dopiero później, bo teraz trzeba szybko biec na Uherec, gdyż kończy się limit czasu, w którym musimy się zmieścić, aby zaliczyć przejście. Oczywiście znowu strategia - kto z której strony ma wejść do obozu i w jakim odstępie czasu po sobie. W międzyczasie niezbędne było ustalanie jednego alibi dla wszystkich, m.in. którędy szliśmy, gdzie byliśmy, itp. Ponieważ jednak limit czasu się kończy, po drodze ustalamy, że dwa zespoły muszą wejść razem. Wymyślamy kolejną historię, gdzie i w jakich okolicznościach się spotkaliśmy, a następnie jeden zespół idzie, a dwa zalegają w chaszczach na co najmniej godzinę (lub odwrotnie).

Śledztwo kadry

Po dojściu na miejsce zdajemy kadrze relację (wcześniej ustaloną) i rozliczamy przejście. Z pozoru wszystko przebiega normalnie, więc liczymy na zasłużony odpoczynek. Okazuje się jednak, że kadra skontrolowała kilka punktów i nabrała jakiś podejrzeń, więc zaczyna nas przesłuchiwać. Każdy indywidualnie musi opowiadać - bez mała minuta po minucie - jak i którędy szedł, jak wchodził na szczyt, o której godzinie, którędy schodził, gdzie spał, dlaczego wziął śpiwór (a wszyscy wzięliśmy), czy i gdzie spotkał drugą grupę...

Z odpoczynku nic nie wyszło, bo przesłuchania trwały do późnego wieczora. Jeżeli były jakieś rozbieżności pomiędzy członkami jednego zespołu kadra natychmiast to wychwytywała i usiłowała drążyć jeszcze głębiej. Np. Lech wszedł na jeden z punktów i znalazł kartę z czasem naszego zespołu o około dwadzieścia minut późniejszym, niż wynikało to z jego zegarka, co stanowiło główny dowód przeciwko nam. Kadra wyjawiła to znienacka i od razu próbowała nas zgnębić. W tym momencie Irek Robak z niewinną miną zapytał: „A którą macie teraz godzinę?", po czym ze spokojem pokazał swój zegarek, na którym czas był przesunięty o pół godziny do przodu tłumacząc, że miał problemy z zegarkiem i czas ustawił „na oko". Zawsze chciałem zapytać Irka, jak udało mu się niepostrzeżenie przestawić wskazówki zegarka.

Myślę, że kadra do końca podejrzewała nas o jakiś niecny czyn, ale niestety, z braku dowodów musiała to przejście zaliczyć.

Po kilku dniach przejście skończyło się już bez problemów, większość z nas zdała później egzaminy przodownickie, ale o naszym niecnym czynie nie opowiadaliśmy, również i dlatego, że na prośbę Piotra Zaremby, któremu uchyliliśmy rąbek tajemnicy, zdarzenie to mieliśmy zachować w mniejszej lub większej tajemnicy. Na pewno nie powiedzieliśmy o tym następnemu kursowi. A później skończyliśmy studia, każdy poszedł w swoją stronę. Dom, rodzina, dzieci.

Dlatego piszę o tym dopiero teraz, na wyraźną prośbę Prezesa i ku pamięci potomnych oraz obecnych klubowiczów, którzy wtedy, osiemnaście lat temu, byli gdzieś na przejściu pomiędzy żłobkiem i przedszkolem. Niewątpliwie jest to pierwsza, tak dokładna relacja z tych manewrów. Pozostaje tylko wierzyć, że nowi kursanci nie przeczytają tych wspomnień i nie będą próbować zaliczać w taki sposób manewrów na kolejnych przejściach. Zresztą diabeł tkwi w szczegółach, a tych w tym tekście nie jest za wiele.

A co do manewrów rozegranych w jakiejś knajpie, gdzieś w Beskidzie Niskim...

Zdarzyło się to rok później, na przejściu letnim następnego kursu, na którym ja, jako świeżo upieczony przodownik GOT, byłem pomocnikiem instruktora. Knajpa była w Wysowej, a cała reszta nieudolną próbą podobnego rozegrania manewrów, która jednak dość szybko się wydała (głównie z powodu niedopracowania przez kursantów szczegółów). Ale to już zupełnie inna historia, którą może ktoś jeszcze opisze...

PS Dziękuję Agnieszce za przypomnienie kilku faktów z tych manewrów.

Kilka lat temu skończyłem studia. Czułem, że w czasie ich trwania pewne rzeczy mi umknęły. Znajome osoby, wyjazdy, spotkania odgrywały dużą rolę w moim życiu, lecz stanowiły również ograniczenie. Męczyły mnie, tłamsiły, deptały. Powodowały, że poszukiwałem wyzwolenia z ich więzów. Próbowałem nadrobić stracone etapy. Spełnić marzenia.

Pierwsza próba jeszcze w trakcie studiów nie powiodła się. Pierwsza wizyta na wykładzie kursowym w SKPB zakończyła się chorobą - atakiem wyrostka robaczkowego. Przepadł pierwszy wyjazd, parę środowych spotkań. Zrezygnowałem.

Przez ten rok dużo wędrowałem po naszych górach. Przyszło lato i konieczność wykorzystania w pełni ostatnich, być może tak długich, wakacji. Wybór padł na Czarnohorę. Ostatnie przygotowania, ostatnie zakupy. Wizyta w Pakerze, jeszcze na ulicy Twardej. Krzyś Skrocki opowiedział nam o Ukrainie, o klubie, o kursie. Plakaty już w lipcu były rozwieszone.

Spędziliśmy kilkanaście wspaniałych dni w Beskidach Ukraińskich. Próbowaliśmy wędrować bez szlaków, bez schronisk. Tylko przy pomocy kompasu, mapy i przewodnika. Różnie to nam wychodziło, ale szczęśliwie docieraliśmy do celu.

Jeszcze kilka dni nad morzem i wakacje niespodziewanie skończyły się. Praca. Ale nie tak angażująca, aby zrezygnować z reszty. Pierwsze tygodnie zarabiania na życie były zupełnie nowym doświadczeniem. O klubie zapomniałem.

W połowie października Ewa przypomniała o kursie. Może byśmy się wybrali? - zaproponowała. Teraz wiem, że marzenia wymazałem z pamięci ze strachu. Bałem się, lęk zawładnął mną całkowicie. Udało się go jednak przełamać.

Nie pamiętam jaki był temat pierwszego wykładu. Może sprzęt turystyczny. Dużo młodzieży studenckiej z różnych uczelni, licealiści. Z drugiej strony instruktorzy, przewodnicy, klubowicze, często w podobnym wieku. Ale stali w tym czasie za murem, niedostępni, przynajmniej dla mnie.

Z manewrów niewiele sobie przypominam. Całkiem nieźle mi poszły, głównie z tego powodu, iż Andrzej, z którym byłem w parze, chodził po wyznaczonych trasach tydzień wcześniej.

Na wykładach byłem wszystkich. Latałem po bibliotekach, czytelniach, księgarniach. Chłonąłem wiedzę. Egzaminy zdałem bez problemów.

Kursówki. Niezapomniane wędrówki po posypanych puchem Beskidach. Pierwsze noclegi w bacówkach, samodzielne prowadzenie. Poznawanie nowych ludzi w ramach grup autorskich.

Niepisaną tradycją jest przygotowanie Wigilii klubowej przez kursantów. Tak też było i u nas. Spotykaliśmy się w akademiku na Żwirkach. Tworzylismy wspólnie program artystyczny. Wypadło nieźle. Kolędy przy zapalonych świecach. Śpiew z akompaniamentem gitar i fletu. Niezapomniane chwile.

Zimówka, wiosenne i letnie stopniowo wiązały nici w różnych kłębków. Pogłębiały relacje, integrowały ludzi.

Po kursie były wspólne wyjazdy, imprezy, spotkania. I wspólne plany. Tak narodził się Kaukaz ‘97. Zorganizowany głównie siłami naszego kursu. W trakcie kolejnych spotkań dołączali inni klubowicze. Zebrało się nas 22 osoby. Liczba ta stała się później dla nas magiczną. Spędzaliśmy razem wiele wspaniałych chwil, zdobyliśmy Elbrus, wypoczywaliśmy w Soczi, przepłynęliśmy statkiem Morze Czarne, zwiedziliśmy Turcję.

Co było później? Dwa lata temu pojechaliśmy do Ameryki Południowej. W tym roku odwiedziliśmy Azję Środkową. A w międzyczasie były wspólne beskidzkie wyjazdy, pokazy slajdów, spotkania. Nowi ludzie, nocne rozmowy i grzane wino. Fascynacje i rozczarowania. Radości i smutki. Ale jedno wiem na pewno - przyjaźń jeszcze długo będzie trwała. Zawsze.

Jak przez mgłę pamiętam z dzieciństwa odwiedziny u rodziny w świętokrzyskich Bielinach. Stawy po przeciwległej stronie szosy, w których wujek z zapałem łowił ryby, szybko z powrotem wypuszczane do zmąconej mułem wody. Pola rozścielone na łagodnie opadających grzbietach, widziane zza okien naszego maluszka mknącego dziurawą drogą wśród tych perełek - podkieleckich wsi, przypominające mi szachownice utkane niczym sweter na drutach mamy. Olbrzymie połacie truskawek, do których zbierania nigdy nie miałem serca, ale do ich chłonięcia - owszem. Różnej wielkości i odmian drzewka czereśniowe, do których zawsze wieczorem się zakradałem i próbowałem coraz wymyślniejszych urządzeń do zrywania ich owoców, bez wchodzenia na rozłożyste gałęzie. Krzaki czarnych i czerwonych porzeczek, słodkich i kwaśnych jednocześnie, rosnące tuż za płotem czereśniowego gaju. A to spiętrzenie wody na miniaturowym strumyczku, misternie wznoszone przez miejscowe dzieci, nazywane przez nie „naszym basenem"? I mecze piłki nożnej, z których zawsze wracałem z opuchniętymi kostkami i olbrzymimi siniakami, gdyż przecież jako „miastowy" nie mogłem odpuścić.

Znajdowałem się w sercu Gór Świętokrzyskich, niedocenianych przez wielu „pagórków", gdzie wielu zaczynało swoje turystyczne życie, ucząc się miłości i szacunku do gór. Polna droga, którą czasem pokonywałem na grzbiecie taty lub traktorem, kończyła się dla mnie w lesie, ale wiem teraz, że prowadziła dalej, wśród niemych świadków Puszczy Jodłowej, hen, hen daleko, może nawet na Łysicę. Gdzieś daleko majaczył maszt przekaźnikowy stacji na Świętym Krzyżu - pogańskiej Łysej Górze.

Ale najbardziej intrygowały mnie te pagórki wyrastające wokół gospodarstwa wujostwa, wydające mi się tak olbrzymie, wręcz niedostępne. I trzy krzyże (a może wtedy tylko jeden, nie pamiętam) na szczycie jednego z nich. Strzeliste niczym kielecki wieżowiec, w którym spędziłem większość dotychczasowego życia.

- Może pójdziemy z Marcinem do krzyży? - pewnego dnia ktoś rzucił pomysł. Nawet nie pamiętam, kto to powiedział. Zaniemówiłem z wrażenia. Nie pamiętam też drogi na szczyt. Utkwił mi tylko ich widok z dołu, ze wsi, i spojrzenie na szczycie, w górę, gdy stałem obok nich.

Minęło dwadzieścia kilka lat. Przez kilka dni świątecznego wypoczynku wałęsaliśmy się z moim bratem po przytulnych uliczkach kieleckiego centrum, wspinaliśmy się po krętych schodach na wieżę klasztoru na Karczówce, mknęliśmy do utraty tchu rowerami po odnowionych świętokrzyskich szosach. W wielkanocny poniedziałek pojechaliśmy w odwiedziny do rodziny. Nagle spojrzałem na krzyże. Były podobne do swoich krewniaków z podwarszawskich Palmir. Przypomniały mi się umglone obrazy z dzieciństwa. Wydobyły się na powierzchnię i zachęciły do działania.

- Skoczymy - postanowiłem. Tym razem drogę zakodowałem w pamięci. Najpierw wędrowała ścieżką, która nagle skończyła się gospodarską zagrodą i ujadaniem psów. Później wiodła przez strumyk, który pamiętałem z dzieciństwa i przez krzaczaste zarośla. Prowadziła między ornymi polami i bijącymi wiosenną zielenią łąkami. Przy kulminacji wzniesienia bawiła się w kotka i myszkę z dołami, a może resztkami wojennych okopów. Jeszcze kilka kroków i je zobaczyliśmy. Stały doniośle, wypięte ku błękitowi nieba. Ale wydawały się niższe niż poprzednio, jakby zapadłe głębiej w podłoże. Położyłem się przy nich. Z poziomu ziemi wyglądały inaczej. Jak wtedy.

Zastanawiający jest dla mnie fakt, iż w Biuletynie, który pojawia się regularnie od ośmiu lat, nikt nie zamieścił, choć skromnego artykułu dotyczącego Słowackiego Raju. Odpowiedzi przychodziły mi na myśl różne: szkoda miejsca w Biuletynie, każdy go doskonale zna, nic rewelacyjnego, czy „on przecież nie pasuje do relacji z dalekich, egzotycznych wypraw". Ja przełamałem bariery i postanowiłem być tym pierwszym autorem. Od razu chciałbym zdementować plotki, z jakimi się spotkałem, że latem na bardziej popularnych szlakach ustawiają się kolejki turystów. A teraz do rzeczy.

Ten niewielki masyw górski pełen zjawisk krasowych z najwyższym wzniesieniem Remiaąką (1167 m n.p.m.) wchodzi w skład Słowackiego rudohoria i ciągnie się na wschód od Niżnych Tatr, między Vernárem a Spiską Nową Wsią. Na terenie Raju, można znaleźć wiele zakątków tak malowniczych, że aż niewiarygodnych. Strome, skaliste wąwozy, wartkie potoki, wąziutkie wapienne kaniony szerokie na dwa, a głębokie na dwieście metrów, do tego cała masa soczystej zieleni i rześkie, lekko wilgotne powietrze działające niczym balsam dla ciała. Trasy pokonuje się dzięki kładkom, drabinkom i łańcuchom. Trudniejsze szlaki są jednokierunkowe, na co proponuję zwrócić uwagę, jak również na fakt, iż cały teren stanowi park narodowy.

Autocamping Podlesok

Do kempingu dojeżdża się z miejscowości Hrabuąice. Na miejscu jest sklep i bufet oraz wszystko, co niezbędne do utrzymania higieny. Można rozpalać ogniska lub palić ogień pod specjalnymi wiatami. Dorosła osoba płaci za dobę 50 koron (ok. 5 zł!!!), tyleż wynosi opłata za rozbicie namiotu i za wjazd na kemping samochodem. Stawka dla dzieci jest o połowę mniejsza, a wstęp na teren parku jest dla nich bezpłatny. Stąd można odbywać wycieczki praktycznie we wszystkie najciekawsze miejsca.

Przełom rzeki Hornád

Można powiedzieć, że jest to przełom Dunajca w nieco mniejszej skali. Dolina ta jest jedną z najpiękniejszych w Słowackim Raju. Rzeka ma miejscami piękne bystrza, nad którymi wznoszą się strome wapienne skały, a miejscami toczy swe wody ospale i leniwie. Szlak jest poprowadzony to jednym brzegiem, to drugim, a nad rzeką przerzucono solidne mostki i kładki. W wielu miejscach spotykamy łańcuchy i klamry mające poprawić bezpieczeństwo poruszania się wyznakowanym szlakiem. Gdzieniegdzie śmiałość rozwiązań może jednak mniej wprawnego turystę przyprawić o zawrót głowy. W kilku miejscach trzeba przetrawersować pionowe ściany po wmurowanych w skałę kilka metrów nad nurtem rzeki stalowych kratownicach. Związane z tym emocje pozbawiają szlak pieszy noszący nazwę Horskiej Służby jego zwykłej monotonii.

Doliny potoków

Nie mniej emocjonujące są wycieczki takimi dolinami, jak Klátorská roklina, Suchá Belá, Piecky i Vel'ký Sokol. Szlaki prowadzą pod prąd płynących krystalicznie czystych potoków. Trzeba skakać po kamieniach, nadbrzeżnych skałach, przechodzić po drewnianych kładkach i drabinach. Im bliżej źródeł potoków, tym doliny bardziej wąskie i ciasne, aż napotykamy przed sobą serię wysokich i często meandrujących wodospadów. Pokonujemy je po sięgających drugiego piętra stalowych, pionowych drabinach, wmurowanych kratownicach i żelaznych kładkach. Z jednej strony wilgotna, szorstka pionowa ściana, a z drugiej - spieniony ryczący wodospad. Surowe piękno niczym nieograniczonej natury. Mniej odważni rezygnują i zawracają, jakby przyszli w to miejsce nieświadomi, co ich czeka. Wybierając się w te doliny trzeba mieć świadomość, że gwałtowny przybór wody w czasie burzy może się dla nas skończyć tragicznie, a po dłuższych opadach górne partie mogą być w ogóle niedostępne.

Wycieczki po szlakach Słowackiego Raju mogą być bardzo dobrym wstępem do wyprawy na Orlą Perć w Tatrach Wysokich (tak jak my to uczyniliśmy) lub wyjazdy w Dolomity. Poza wymienionymi dolinami można po parku poruszać się na rowerach górskich. Jeśli komuś będzie jeszcze mało tych wrażeń, to można się wybrać na drugą stronę pasma i zwiedzić Dobszyńską Jaskinię Lodową.

Dodatkową zaletą Słowackiego Raju jest bliskość Tatr, których wysokie i skaliste szczyty widać z wielu „rajskich" szlaków, dogodna komunikacja i nadal mimo wszystko bardzo niskie ceny (w czasie weekendu majowego ceny są wyższe - przyp. red.).

Słowacki Raj - naprawdę warto.

czyli kącik kulturalny

Jak zwykle zaproponuję kilka możliwości spędzenia zimowych wieczorów w naszej ulubionej atmosferze górskiej i podróżniczej, nie przemieszczając się poza granice miasta. Te propozycje kieruję szczególnie do tych klubowiczów, którym kontuzje nie pozwalają na „szarżowanie w terenie" (ostatnio i ja również przyłączyłam się do tego grona).

Tym razem polecam:

WYSTAWY

„Przez Kraj Urianchajski" w galerii Nusantara (ul. Nowogrodzka 18a, wstęp wolny w czwartek, wystawa trwa do 10 lutego). Jest to obraz wyprawy Piotra Malczewskiego i Witolda Michałowskiego, którzy latem ubiegłego roku podążyli śladem Ferdynanda Ossendowskiego. W 1920 roku przejechał on konno południową część Syberii. Na wystawie można zobaczyć fotografie, film i pamiątki z podróży, które są dowodem bogactwa przyrody, życia i zwyczajów mieszkańców Urianchajskiego Kraju (obecnie Autonomicznej Republiki Tuwy).

W Galerii Wodozbiorów w Łazienkach Królewskich (codziennie, od 8 do 31 grudnia, w godzinach 10.00-16.00) można zobaczyć wystawę fotografii Jarosława Derlickiego i Wojciecha Lipińskiego zatytułowaną „Jukagijskie oblicza Syberii".

Ekspozycję „Mariusz Zaruski, taternik, narciarz, żeglarz" zorganizowało Muzeum Sportu i Turystyki (ul. Wawelska 5) w sześćdziesiątą rocznicę śmierci człowieka-legendy polskiej turystyki.

LEKTURY

Książka Ryszarda Badowskiego „Odkrywanie świata" to przedstawienie wypraw, ekspedycji naukowych, rekordów, przygód i niezwykłych wyczynów polskich podróżników, od średniowiecza po czasy współczesne. Książka jest bogata w fotografie, ilustracje i mapy.

Wspomnienia Marka Kamińskiego „Moje wyprawy" wydana przez wydawnictwo Pascal. Tej postaci nie trzeba przedstawiać, a jego opowieści bogato dokumentowana fotografiami robią jeszcze większe wrażenie niż zazwyczaj.

Od niedawna, oprócz bardzo dobrych przewodników, można znaleźć w „Empikach" książki o tematyce podróżniczej wydawnictwa „Lonely Planet".

ALBUM

„Odległa Rosja" („Remote Russia") to zbiór wspaniałych zdjęć z tego wspaniałego, choć czasem nieznanego nam kraju. Cena albumu jest wysoka - 110 zł, ale warto mieć go w swojej podróżniczej bibliotece.

XXI Kurs przewodnicki SKGtyt.jpg

Manewry

Czarna, głucha, październikowa noc. Samo serce ogromnego lasu, puszczy, kniei, dżungli... a z resztą nazywajcie to sobie, jak tylko chcecie. W każdym bądź razie wszędzie wokół mnie bardzo wysokie drzewa. A wśród nich małe, zabłąkane grupki żądnych wrażeń, strudzonych wędrowców.

O północy miał wyjść księżyc, ale najwidoczniej zaspał. Być może o nas zapomniał. Wszędzie czarno, choć oko wykol.

Przesieka czwarta pomyliła nam się właśnie z piątą. A może to była trzecia? Nie. Przecież nie mogłyśmy przeoczyć tak szerokiej drogi. Na pewno nie mogłyśmy? Latarki wysiadły już kilka godzin temu. Praktycznie na samym początku. Czułam się jak ranny rozbitek, który czekając w mrocznej, obślizgłej jaskini na ratunek obserwuje płomyk ostatniej dopalającej się świecy. Razem z nim wygasa jego nadzieja. To była chyba jednak czwarta, tylko trochę zarośnięta. W takim razie do celu zostały jeszcze dwie. Blisko, bliżej, coraz bliżej...

Cholera, a to co? Dlaczego stoję prawie po kolana w wodzie? Nie, uff, to TYLKO błotnista kałuża. O, jest i szósta. A mówili, że po drodze nie będzie bagien. I ufaj tu ludziom! Dobrze, że nie nalało mi się do butów.

No, wreszcie jesteśmy u celu. Tylko gdzie jest ta głupia kartka? Bez światła jedyną metodą jej odnalezienia jest własnoręczne obmacywanie każdego drzewa. Na szczęście po kilku wcześniejszych punktach mamy już wprawę.

Dobrze. Teraz mapa. Kupka suchych liści, zapałka i ...voila! Trzy w prawo, a potem dwie na wprost. Ruszamy. Tylko dlaczego psy we wsi, przez którą będziemy zaraz przechodzić, muszą tak głośno szczekać?

Wyjazd kursowy w Beskid Niski

Początek listopada. Sobota wieczór. Chociaż właściwie północ minęła już jakiś czas temu, więc niedziela. Niedziela wieczór. Idziemy. Idziemy zagubieni w górach Beskidu Niskiego. Idziemy tak od rana. Plecaki zdążyły już do nas przyrosnąć, więc przynajmniej nie czujemy ich ciężaru. O głodzie też nikt już nie pamięta. Idziemy. Choć do kalendarzowej zimy jeszcze daleko, temperatura musiała spaść poniżej zera. Błoto na drodze zamarzło. W sumie to nawet dobrze, bo nie będziemy w nim pływać.

Bawełna-tex na naszych ciałach już dawno przestał trzymać ciepło, za to oddycha doskonale. W dodatku nie ma się przy czym ogrzać. Idziemy. Stop. Źle. Wracamy. Dlaczego nie kontrolujemy na bieżąco mapy? Odpowiedź: A dlaczego Paweł zdążył zasnąć na plecaku w czasie postoju trwającego zaledwie pięć minut?

Tik, tak, tik, tak... Zegar w mojej głowie odlicza kolejne, nieprzespane godziny. Idziemy dalej. Wszystkie normalne istoty ludzkie zakopały się już dawno pod ciepłymi pierzynami, i to najprawdopodobniej w duetach. No i nie pielęgnują wspomnień smakującego lateksem obiadu.

Idziemy. Bim, bom. Wybiła trzecia. Co? Znów się wracamy? Dobra, z prowadzącym porozmawiamy jutro rano. Jak prawdziwi mężczyźni. Podobno powinniśmy się cieszyć, bo się nie przypalił, ani nie wylał. Ten obiad, oczywiście. Tym razem nikt już nie rysował przed nami wizji czekających na mecie hostess z tacami pełnymi pączków. A szkoda. Chętnie bym znów się na nią nabrała.

Mały drewniany domek, zwany czasami bacówką. Z ociosanych bali, o tym domu w górach, o lesie... Nie. Słowa tej piosenki ewidentnie do niego nie pasują. Z pewnością nie jest tu ani trochę przytulnie. Brakuje kilku desek, a wewnątrz z ust unosi się para. Leżę. Zimno, zimno, zimno, zimno (...) Kiedy wreszcie nadejdzie rano i będę mogła wstać?

Kursówka

Tym razem jest już koniec listopada. W okolice Spiszu Pani Zima przybyła na kilka dni przed nami. Nie próżnowała. Rozsypała po świecie miliardy malutkich, bialutkich gwiazdeczek o przeróżnych kształtach. Udekorowała nimi ziemię, drzewa, kamienie, a nawet wiejskie chałupy. Małe strumyczki pokryła warstwą cienkiego lodu, a przy drogach utworzyła wysokie zaspy. (Ale my nie chodzimy przetartymi szlakami. My chodzimy grzbietami - przyp. aut.)

Po całym dniu zmagania z ostrą zawieruchą, zapadając się po kolana w śniegu dobrnęliśmy do celu. Obóz rozbiliśmy w lesie, na rozstaju dróg, tuż pod szczytem. Pięć małych namiocików tonących w białym puchu. Jeśli nie widziałeś nigdy wcześniej przytulonej do siebie gromady małych ogników, błyskających wesoło między przybranymi w śnieżne czapy choinami, to ich niezwykły czar nadal pozostanie dla Ciebie tajemnicą. No, chyba, że jesteś jednym z górali, którzy w swej tradycyjnej mowie słali nam pozdrowienia i oddawali w opiekę Bogu.

W malowniczym, drewnianym kościółku zebrała się grupa starszych kobiet. Swoje głowy okryły kolorowymi, kwiecistymi chustami. Jedna z nich trzymała w rękach różaniec. To ona rozpoczynała kolejne modlitwy. Pozostałe dołączały do niej po kilku pierwszych wersach. Słowa ich pieśni są powszechnie znane, i chyba dlatego wiedziałam, o czym śpiewały. Biła z nich prawdziwa, nieskończona wiara.

Ojcze nasz, bądź wola Twoja, i odpuść nam nasze winy, ale nas zbaw ode złego...

I oby nigdy w górach nie spotkało nas nic przykrego. Amen.