albo letnie wspomnienie z Podwilka

Czasami, gdy nadchodzą mroźne zimowe wieczory, a Dziadek Mróz maluje szyby w fantastyczne wzory, serce ogarnia przedziwna melancholia. Wrażenie utknięcia w bezczasie, gdzieś między letnią beztroską a świąteczno-zimowym zapachem choinki, za nic nie chce mnie opuścić. Włączam wtedy moje ukochane płyty i wyciągam zdjęcia.
Patrzę na krajobrazy, na twarze spalone słońcem, na bliskie mi miejsca. Fragmenty zdarzeń i miejsc układają się w piękne wspomnienia, które rozgrzewają zimową atmosferę i choć na chwilę odpędzają melancholię. Ciepłe historie wędrują po głowie. Skapane w deszczu Zakopane z Kościelcem w chmurach, schorowany Frysztak, upalna i urokliwa Praga, sierpniowy Podwilk...

Właśnie Podwilk. Wybierałam się tam od czerwca. Jednak wszystkie plany wakacyjne z każdym dniem coraz bardziej oddalały mnie od bazy. Dopiero drugi miesiąc wakacji okazał się być szczęśliwym dla Podwilka (czy aby na pewno dla naszej klubowej bazy namiotowej? - o to należy zapytać ekspertów). Wtedy to moja osoba rozpanoszyła się w tym czarującym miejscu, w którym "wszędzie góry, góry, góry, a wokół..." Razem z Kubą pogardziliśmy mieszkaniem wszystkich bazowych - tzw. offisiem, i jak gdyby nigdy nic rozstawiliśmy nasz arcyciekawy pod względem architektonicznym "autobus". Szaroczerwony "pojazd szalony" stał się od tej pory bezpiecznym schronieniem bazowej A. Ś. przed wszelkiego rodzaju istotami żywymi, martwymi lub transcendentalnymi, czyhającymi w niezmierzonych czeluściach nocnego lasu. Ilekroć przemierzałam drogę z wiaty do namiotu, z przerażeniem rozglądałam się na boki czy przypadkiem jakieś "dwunożne dyszące" nagle nie wyskoczy z egipskich ciemności.

Tuż po zakotwiczeniu nowego mieszkania w bardzo przyjemnym miejscu, prawie na środku drogi do Świątyni Dumania (to cud, że nas nikt nie stratował!), dokonałam lustracji wiaty. Warto w tym miejscu zauważyć, że wiata jest miejscem koncentracji nie tylko wszystkich mieszkańców bazy, ale również wszelkiej maści sprzętów, bardziej lub mniej praktycznych, o których istnieniu można przekonać się w pełni przy zwijaniu bazy. Tak więc, potwornie głodna po dwudziestoczterogodzinnej przymusowej głodówce dla zdrowia wyczułam swoją kobiecą intuicją, a przede wszystkim chyba nosem, że to właśnie pod wiatą mogę zaspokoić mój wilczy apetyt.

Nieco speszona obecnością nieznanych mi osób, sięgnęłam po butlę gazową i... niczym blondynka wpatrywałam się w nią niczym w obiekt pożądania, jak gdyby od samego mojego patrzenia miała się uruchomić. Jak się okazało, butla pozwoliła mi przełamać pierwsze lody i dokonałam wśród zebranych skromnej autoprezentacji.

Dalej poszło już gładko. Ogórek, blef (gry karciane), wieczorem ognisko z gitarą. Popołudniowe poranki, ciągle niezdobyta Babia Góra i grzyby, grzyby i jeszcze raz grzyby... Do dziś gra w mojej duszy piosenka Nohavicy "Zaślubieni", a w sercu utkwiła mi bazowa atmosfera (dobrze, że nie bazowa zaraza).

* * *

Wraca mróz, nostalgia, melancholia... Kraina wspomnień oddala się... Ale i tak za siedem miesięcy znów pojadę na bazę.

Chan Tengri
tym razem padł po oblężeniu "emerytowanych" klubowiczów (choć oni zarzekają się, że nigdy w SKG nie byli). W sierpniu szczytowali: Adaś Malinowski i Tomek Pietrewicz.

Tien Szan
kirgiski odwiedziła w lipcu i sierpniu klubowa wyprawa pod kierownictwem Marcina Szymczaka. Korzystając z wzorców klubowych członkowie wyjazdu dzielili się i łączyli, oprócz Kirgizji odwiedzając także Uzbekistan. Po raz kolejny padł szczyt Chan Tengri. Zdobył go Michał Kasprowicz.

Azja Centralna
Na podbój postradzieckich republik środkowoazjatyckich wyruszył w połowie lipca również kolega-redaktor Marcin Zarzycki wraz ze swoim przyjacielem Maxem. W ciągu sześciu tygodni uczestnicy wyjazdu Centralna Azja 2001 odwiedzili Kazachstan, Kirgistan, Uzbekistan, Tadżykistan, Turkmenistan, zahaczając również o Rosję, Białoruś i Ukrainę.

Litwa, Łotwa i Estonia
Kolega-redaktor Rafał Sarna wraz z żoną objechali byłe nadbałtyckie republiki radzieckie. Za jeden z celów wyjazdu uznali wczesne zapoznanie młodego Sarniątka z trudami podróży. W ten sposób męska część redakcji zaliczyła 11 byłych republik Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich.

Turcja, Syria, Jordania, Liban
Tym razem na podbój Bliskiego Wschodu udał się Wojtek Szypuła z Małgosią, kontynuując w ten sposób ubiegłoroczne wyczyny Miśka, Roberta i Pauli.

Rumunia
Do kraju Drakuli ruszyli tym razem nie kursanci, lecz ochotnicy. Marek Wołosz, Joasia Szypuła, Wojtek Grochowski, Czarek Bugajczyk, Tomek Toczyski z ekipą tym razem za cel wzięli sobie Góry Sybińskie i Góry Fogaraskie.

Mongolia
Zamiast kontynuować Kurs Przewodników Górskich SKG na przejściu letnim, ubiegłoroczni kursanci: Kasia Lechowicz i Mateusz Dyl z przyjaciółmi buszowali po mongolskich jurtach.

Alpy i Dolomity
Do Włoch wybrali się Damian, Michał i Czarek (relacja z wyprawy na naszej stronie internetowej).

VI-XII 2001

CZERWIEC

  • 2 - tradycyjna wiosenna impreza na działce u Magdy Puzio połączona z początkiem obchodów 25-lecia Klubu; wielopokoleniowe spotkanie zgromadziło ponad 50 osób; dla niektórych było to pierwsze spotkanie po latach, a dla aktywnych klubowiczów - okazja do poznania korzeni naszej organizacji; tradycyjny mecz piłki nożnej tym razem nie odbył się z powodu nienajlepszych warunków atmosferycznych oraz długotrwałych nocnych treningów niektórych zawodników.
  • 30 - kol. redaktorka Marta Cobel-Tokarska poślubiła w Warszawie Dariusza Krawczyka, w związku z czym na łamach naszego pisma nie znajdziecie już znanego wam skrótu MCT.

LIPIEC

  • 8-23 - przejście letnie prowadzone przez Mikołaja Dakowskiego odwiedziło znane wielu klubowiczom Gorgany; zaliczyło sześć osób: Jacek Zawistowski, Adam Szymański oraz warunkowo: Piotrek Bogucki, Marcin Granica, Arek Kszczot i Paweł Witkowski.

SIERPIEŃ

  • 8 - nasz wieloletni dobroczyńca Krzyś Skrocki wstąpił w stolicy w związek małżeński.
  • 22 - pobrali się: Paula Łapuć i Robert Sambierski oraz Justyna i Krzysztof Borkowski ("Luccini"); nareszcie, kochani; długo kazaliście nam czekać; uroczystości odbyły się w Warszawie w tej samej świątyni; tradycja klubowych ślubów symultanicznych została więc w ten sposób podtrzymana.

PAŹDZIERNIK

  • 10 - inauguracja XXI Kursu Przewodników Górskich SKG; nieźle to brzmi: z XXI Kursem w XXI wiek, nieprawdaż?
  • 14 - po Beskidzie Wyspowym szalały liczne grupy Rajdu Jubileuszowego zorganizowanego z okazji 25-lecia Studenckiego Klubu Górskiego.
  • 18-19 - pierwszy termin manewrów w Puszczy Białej.
  • 24-25 - po raz drugi kursanci manewrowali po lasach w okolicach Porządzia.
  • 31 - nasza wieloletnia współpracowniczka Monika N. powróciła po dziewięciu miesiącach z Krainy Żabojadów.

LISTOPAD

  • 15-17 - już drugi w tym roku udział Klubu w targach studenckich (rekord świata).
  • 10-11, 17-18, 24-25 - jesienne wyjazdy kursowe w trzech grupach autorskich: Marcina Szymczaka i Krzysia Chełmińskiego, Damiana Dzioka oraz Michała Kalisza.
  • 30 - Andrzejki u Ani Nowakowskiej.

GRUDZIEŃ

  • 1 - rocznicowe śpiewanki u Gosi Preuss.
  • 1-2, 8-9, 15-16 - kolejne szaleństwa kursantów po Beskidach.
  • 12 - XXV Walne Zebranie członków SKG; jak zwykle gorące, jak zwykle przełomowe.
  • 19 - tradycyjna wigilia klubowa.

O niektórych wydarzeniach możecie przeczytać więcej w środku numeru.

Tak. Nasz Klub obchodził w bieżącym roku dwudzieste piąte urodziny. Może nie były zbyt huczne i wystawne, lecz będą pamiętane przez długie lata. W spotkaniach z tej okazji uczestniczyły osoby, które zakładały SKG i te, które przyczyniły się do jego rozwoju w trudnych latach osiemdziesiątych. Była reprezentowana generacja ostatniej dekady dwudziestego wieku i przedstawiciele ostatniego kursu. Sztafeta pokoleniowa. Mogliśmy poznać tych, o których słyszeliśmy tylko opowieści, czytaliśmy w starych wydawnictwach klubowych. Także i oni nie widzieli się od kilku czy kilkunastu lat, ale w ciągu tych kilku chwil wydawało się, że potrafimy mocować się z czasem. Za największe osiągnięcie jubileuszowego roku uważamy fakt, że nasi "weterani" odnowili więzy przyjaźni, rozluźnione pracą zawodową czy życiem rodzinnym. Zaczęli się spotykać, przeglądać stare fotografie, przypominać przeszłość, planować przyszłość. I trzeba było zobaczyć ten błysk w oczach, tę wibrującą w powietrzu radość, nieśmiałe łzy! Staraliśmy się, aby i nasz Biuletyn choć trochę oddał magię przeszłości. W numerze odsłonimy tajemnicę dawnych manewrów, które odbyły się inaczej niż zwykle, nauczymy się, w jaki sposób można odpędzić groźne owczarki podhalańskie, powspominamy nasze początki w Klubie. Poznamy bazę namiotową z nowego punktu widzenia i zobaczymy kurs oczami jego uczestnika. Powędrujemy po Europie, i tej bliższej, i tej dalszej, i udamy się do Azji Centralnej.
A wszystkim życzymy szczęśliwych Świąt Bożego Narodzenia i udanego Nowego Roku. Niech będzie pełen podróży i sukcesów w każdej dziedzinie życia.

Redakcja

P.S. Redakcja pragnie podziękować Pauli i Robertowi Sambierskim za pomoc przy tworzeniu Biuletynu.

Marta Cobel-Tokarska

Dworce, pociągi i deszcz,
czyli ciąg dalszy wyprawy Ałtaj 2000

(fragmenty notatek z podróży)

Motto:
Z SKG ruszyła wyprawa
Dla nich Ałtaj - banalna to sprawa
Byli tam tylko chwilę
potem zaś, jak motyle
Pofrunęli na wschód, w Chamar-Daban


W Ałtaju było tak:

Jezioro Ak-kem leży na wysokości 2000 m n.p.m., więc i klimat jest tam odpowiednio ostry. W nocy mróz. Dolina od wschodu i zachodu zasłonięta trzytysięcznikami. Dopiero o dziewiątej wyłaziło zza góry słońce i wszyscy ściągali potrójne polary, a z namiotów parował szron.
O piątej po południu znów zimno. Ognisko z jakiś liściastych chabryndzi, podobno endemitów lodowcowych (A my tym palimy - rozpaczała Ania), nie chciało się palić. Dymy i mgły ciągnęły się do późna nad jeziorem, gdzie całe lato obozują tłumy ludzi, młodzież, rodzice z małymi dziećmi...
A miało być EXTREME i dzikie góry.

Więc na wyspie pośrodku Katun River postanowiliśmy, że trzeba coś zrobić.

W tym ogromnym kraju starczy dla naszej podróży przestrzeni, starczy cudnego nieba, codziennie w innych chmurach. Starczy brzóz za oknem. Za dwie godziny utuli nas pociąg, wytęskniony, czarodziejski. Zapadniemy się w niego na dwie noce i cały dzień...

Tak wylądowaliśmy w Irkucku

Tym razem siedem godzin różnicy z Polską, pięć z Moskwą, dwie z Nowosybirskiem. Znów dworzec cały w marmurach, a na dworze ulewa! Nowa prowadnica zaśmiewała się, wypuszczając nas z pociągu: A szto wy zdies' budietie diełat'? Osieni wam się zachciało...
Kiedy tak bladym świtem zbieraliśmy do plecaków nasze rzeczy, poczułam się jakby pociąg miał zaraz przekroczyć most na Wiśle i wjechać na Centralny. A tu - Irkuck.
Aż dziwne, że tak mało powąchaliśmy Ałtaju, a już nas w powszechnym entuzjazmie poniosło dalej na wschód. Chciałam gór bardziej dzikich, nie wydeptanej przez turystów doliny. Teraz podobno wybieramy się w Chamar-Daban (?). Może to będzie to.

Droga ku górom wiodła przez dworce. Na przykład ten w Utuliku.

Teraz, po śniadanku, znów na dworcu, siąpi i w ogóle jest kursówkowo. Po tylu dniach nic nierobienia, po tygodniu w sandałkach po tym spokoju wyspy katuńskiej i przytulności pociągu nie chce mi się ruszać w góry. Chyba nikomu się nie chce. Ot, napić się herbatki, pograć w karty, nic więcej. Reumatyzm budzi mnie w nocy, mierzi mnie myśl o rozstawianiu namiotu w wilgotnych zaroślach i spaniu w zimnym śpiworze.

Na dworcu życie zwalniało swój bieg.

Pograliśmy w karty, towarzystwo rozłożyło się do snu, pada wciąż jak sto pięćdziesiąt. Wygląda na to, że znów tu zalegniemy. Jest bardzo miło. Humor się poprawił, dworzec jest śliczny, drewniany i przytulny niby schronisko PTSM.
Od razu anektujemy przydzieloną nam przestrzeń. Np. Witek wyciągnął śpiworek i śpi na samiutkim środku sali, Tomek na jednej ławce, Ania na drugiej, Książe i Wojtek po ścianą, dziewczyny piszą, Szymer właśnie wstał.
Ciekawe, po co my się na tym kursie tak jorgamy, palimy ogniska w deszczu, klęcząc w mokrej trawie. Czemu zawsze jest tak, że wysiadamy rano z pociągu i jaka by nie była pogoda zasuwamy gnani adrenaliną. Do drugiej, trzeciej w nocy. A teraz, wszyscy ekskuranci, patrzymy leniwie za okno: Eee, pada... Jak mówią geografowie, na niebie "jednolita zasłona stratusów".
Teraz chmury się trochę podniosły. Odsłoniły niskie, lesiste grzbiety i najpiękniejszy motyw krajobrazowy, czyli tory niknące za zakrętem. Brzozy i krzywy płotek, wesoło pomalowane drewniane domeczki (jak te wiejskie szkoły, gdzie nocowało się z harcerzami) czarno-biała, łaciata Mućka - wedle Gosi "żre". Ciekawe, jak Buriaci nazywają krowy.
Posuwamy się przez Rosję ruchem robaczkowo-ślimaczym, powolutku, od jednej stacji do drugiej. Dobrze, że zamieniliśmy wreszcie kandelabry i marmury na ciche, zapomniane stacyjki.

Ale każdy deszcz się kiedyś kończy i trzeba było wreszcie ruszyć.

Jak pies je, to nie szczeka. Wszystkie mordki w skupieniu zajęte są pochłanianiem kisielu, słychać tylko skrobanie łyżek o dno.
Czy na pewno wszyscy wiedzą, jak smakuje Glut Górski - Wersja Ekskluzywna (GGWE)? Z czekoladą, bakaliami, cymamonem, goździkami...
A propos, odchodzi wciąż handel wymienny bakaliami, największe emocje budzą chyba daktyle, wymieniane chętnie na śliwki.
Tu polubiłam nawet rodzynki, bo są malutkie i można słodycz porcjować w nieskończoność.

I wreszcie uwaga z kulinariów mogła przesunąć się na inne aspekty rzeczywistości.

Wczorajszy dzień obfitował w wydarzenia. Droga przez dolinę była - jak to tu nazywamy - maxerska. Co i rusz bystre potoki, które przekraczałyśmy to wisząc na ręce Witka, to balansując na zaimprowizowanej kładce, to skacząc po skałach. No i odkrycie sezonu - w Chmar-Dabanie jest kosówka. Przetelepałyśmy się przez nią z gestem, trawersując prawie pionową ścianę. Dziewczyny chyba polubiły kosóweczkę.
No a teraz zalegamy, chłopcy budują wiatę wokół naszych stajanek. Zapach świąt - mówi Ania. A nam trochę żal wycinanych drzew.
Pogoda jest najukochańsza, londyńska, czyli mgła nie do przejrzenia. Ciepło, a drobniutkie kropelki wody unoszą się w powietrzu. To już koniec sierpnia, już miesiąc w Rosji. Taki jest ten wyjazd niespieszny, ale krótki bardzo się wydaje czas, który pozostał.
Dobrze, że wczoraj rozpatrzyliśmy się na piękno tej okolicy, bo dziś nic już nie widać. Ci, co byli w Tatrach mówią, że tu jak Pod Reglami, jak taka dłuższa Dolina Strążyska, tylko sto lat temu. Są tu ogromne, prostokątne głazy, z których zwieszają się gałęzie kosówki, poczerniałe nagle jarzębiny, liście bergenii pod nogami.

Jak na nas, zalegliśmy krótko, bo tylko na trzy dni.

Jutro opuszczamy naszą chatę szamana, przenosimy się za pieriewał. Tam jest podobno całkiem inna pogoda, późne lato. U nas za to jesień w pełni, Gosia przyniosła jarzębiny na korale.
Dobrze, że wiatr dziś od Bajkału, dym nie leci do chatki.
Na przełęczy świat wyglądał całkiem przyjaźnie, także z punktu widzenia meteorologii.
Bardzo ciekawa jest geografia poglądowa. Wcześniej Martini, a teraz Ania, Tomek i Szymer co rusz opowiadają o skałach, chmurach, inwersjach itp.
Biwakujemy nad jeziorkiem jak ze snu. Wokół skały, limby, kosówka i złote, jakby podświetlone słońcem listki jakiś krzewinek. Słychać tylko szum wiatru i podskórne życie ziemi: małe potoczki, co nagle wyrastają spomiędzy głazów, a tak tylko szumią pod trawą.

Potem było trochę inaczej, warunki niezbyt sprzyjały pisaniu, bo okazało się, że woda i atrament to wrogie sobie żywioły.

Utulik. Pierwszy raz po maxerskich dwóch dniach doświadczamy takich luksusów. Pokoik czteroosobowy (damski!), gorąca woda w łaźni. Zmęczenie. Bo było trochę ciężko. Najpierw kilka godzin spadoryja w mokrej kosówce w śniegu. O czwartej po południu zapanowała radość, gdyż zeszliśmy do doliny Sołzanu, wierząc w istnienie ścieżki. Rozkwitły nawet plany, żeby skoczyć do Bajkalska, na gorącą rybkę.
O ósmej, nieprzytomni po paru godzinach skał, kosówki itd., w minorowych nastrojach i w deszczu rozbiliśmy namioty.
Asia, Gosia i Książe śpią w kilkucentymetrowym jeziorku, wszystko mokrutkie. Rano pada. Teraz śpimy w turbazie, oczy się kleją, zębów nie myję. Dobranoc.

Nastała susza.

Na kaloryferze w korytarzu leży sześć scarp: malutkie Ani, średnie Gosi, duże moje. Grzałki do butów, o których opowiadał Martini, to byłby bardzo dobry pomysł.
Suszenie rzeczy przerasta nas i przeraża. Nienawidzę zapachu wilgoci. Tak mi szkoda moich kochanych, granatowych Scarp, wiernie służących, chroniących kostkę przed wykręceniem, przyczepiających się do najbardziej śliskiej skały. Żal mi kurtki ubłoconej i wysmarowanej żywicą, żal skarpet, które spędziły noc w mokrym igliwiu. Żal Asi śpiworka, bo tak jest przeraźliwie mokry i sflaczały.

A kiedy już wszystko wyschło, pojechaliśmy żegnać się z Bajkałem.

Jedziemy wyjorganą drogą. Po lewej Bajkał, po prawej główny grzbiet Chamar-Dabanu, piękny w ukośnym słońcu jak sen. Wszystko nurza się w złotych liściach Już czuję, że jesień idzie.
Czy myśmy w życiu widzieli coś równie pięknego? Podobno nie. Szymer mówi, że może Norwegia...
Już łapiemy powolutku falę powrotną, za trzy dni o tej porze będziemy już rozgoszczeni w naszym oczku, pić gorącą herbatę. Będziemy jeść, spać i grać w karty, a lato ucieknie.
Szkoda, że już coraz mniej złotego słońca.
Już w tym roku nie staniemy u stóp góry o śpiewnej nazwie, nie zawiśniemy uczepieni kosówki albo zahaczeni paznokciami o skałę. Trzeba przyzwyczaić płuca do miejskiego powietrza, po dniach i nocach w lesie.
W miarę podróżowania rośnie apetyt na jeszcze wyższe, jeszcze piękniejsze góry, na pociąg nie do Irkucka, a do Władywostoku, do Jakucji, na Kamczatkę. Dobrze, żeśmy zaryzykowali tę podróż.

Potem był już tylko...

Dworzec za dworcem. Dziś cały dzień włóczyliśmy się do Sliudance, rzucając tęskne spojrzenia na góry pokryte złotymi brzozami. Jeszcze te parę nocy można by pomieszkać w lesie, przy ogniu.
Rosja jest niewiarygodnie przyjazna, nawet natręci w większości są bardzo serdeczni. Ale potrafią umęczyć. Jak Aleksiej w turbazie "Czajka", ze swoim nieśmiertelnym: A u was kak? Męczyli jego koledzy, którzy naszych uległych panów zmuszali do picia wódki (lub, do wyboru, ciepłego spirytusu). Upodobali sobie Paszę (Księcia) i Wojtka. Sześć lufek tu, sześć tam, można się potem niedbale pochwalić, że się nad Bajkałem piło z Rosjanami.
A poza tym, niech żyją magiczne dworce!
Jeździmy sobie beztrosko po Rosji i tylko się cieszymy, ze tanio, że za parę złotych można się najeść. A oni, Rosjanie, żyją w tak niewiarygodnej biedzie. Dla nich nie jest tanio.
Patrzymy z perspektywy warszawiaków, więc te sławojki, wiejskie chałupy, puste sklepy to taki egzotyzm. Tymczasem i w Utuliku, i na wsi u moich rodziców tacy sami przepici panowie w kufajkach i gumofilcach, takie same babuszki i drewniane domy.

Zaraz koniec.

Wsiądziemy do pociągu. Zajmiemy miejsca. Ja na dole. Wyciągnę karimatę, śpiwór, polarek pod głowę, kosmetyki, kubek, łyżkę. Będzie herbata, jak tylko kipiatok się rozgrzeje. Będzie oglądanie nowej prowadnicy. Czy miła? Pojawią się karty.
Jutro urodziny Szymera, Tomek wyciągnie z plecaka nasz prezent - 5 litrów piwa Baltika.
Będę pić piwko, chwalić, że dobre. A może i Szymer postawi coś pysznego.
Takie są perspektywy na najbliższe dni.

W pociągu

Najlepiej się gra w karty w czwórkę. Od zguszczonki (słodkiego mleka w puszce) już nas mdli, więc zapijamy herbatą. Gosia z Księciem wyliczyli, że przejechaliśmy w sumie 16 tysięcy kilometrów.
Jeżeli zostawić na boku wszelkie porównania, cudze Mongolie, Kamczatki, Jakucje, to jest to wyprawa, o której śniłam. Kto wie, kiedy się taka druga przydarzy.
W sumie nie ma strat. Śpiwór Asi już nie śmierdzi, mam nadzieję, ze buty też nie. Martiniego przewodnik po Syberii trochę wymamłany. Odłupał mi się kawałek emalii z kubeczka, zgubiłam grzebień i ręcznik. Książe stracił namiot. Poza tym, wszelkie rany i obrażenia już się goją, tylko piszczele całe w sińcach. Chorowitki wyzdrowiały, zresztą od kiedy skończyły się leki, poziom hipochondrii też się znacząco obniżył.
Nie bardzo wierzę w powrót.

A jednak:

Za oknem zamiast złotej tajgi jakieś swojskie krzaki, zamiast syberyjskich chat wiadomo jakiej urody architektura. Z Białej Podlaskiej młodzież wraca ze szkoły. A my z wakacji. Śnił mi się jakiś sen. Buriacja? Ałtaj? Chamar-Daban? Chyba to jednak nie był sen, bo czy tak często zdarzają się sny dziesięciokrotnie symultaniczne? Spytajcie reszty, może mnie poprą.