Z Nowej Zelandii


Ewa Jurkowlaniec

Moja Australia

Jaki to wirus albo bakteria, a może upał czy jeszcze coś innego powoduje, że w miarę inteligentna, dosyć zaradna i obyta w podróżach (bądź co bądź przewodnik SKG) dorosła kobieta podejmuje decyzję odesłania do Polski namiotu, maszynki i menażki?! Tego rebusu, mimo że dosyć dobrze wydawałoby się znam tę kobietę, nie potrafię rozwiązać. Podejrzewam, że australijski tropik rozmiękczył kompletnie jej mózg, a bryza znad oceanu rozwiała resztki wyobraźni. Teraz siedzi biedaczka i kombinuje jak zmaterializować te przedmioty tu i teraz, czyli 2.12.2000 r. w Wellington w Nowej Zelandii, bez nadmiernego pozbywania się gotówki, bo i jedno i drugie niewątpliwie będą jej potrzebne na dalszą podróż. Ona chyba lubi utrudniać sobie życie, choć niby chciała sobie ulżyć (zgadza się - przyp. red.). Teraz, kiedy wreszcie jest trochę chłodniej i kiedy zafundowałam sobie dwa dni odpoczynku, przespałam pełne osiem godzin w pozycji horyzontalnej, zaczynam odzyskiwać trzeźwość umysłu, choć miejsce magiczne i zupełnie odleciane. Nic nie zwiedzam, nic nie oglądam, nigdzie nie jadę, tylko śpię albo siedzę na tarasie, w ogródku lub przytulnej kuchni "Beethoven Backpackers" przy grzankach i herbacie. Ale zacznę od początku...

"O kochana, ty to już jesteś w Australii"
powiedziała Iza w lutym tego roku patrząc na moje buty firmy Kangaroos opatrzone emblematem w postaci tego zwierzątka. W domu były różne dziwne przedmioty: bumerang (pewnie żebym z tych Antypodów wróciła), portfelik i piórnik z kangurzej skóry (żebym nazbierała pieniążków i napisała tekst do Biuletynu), jakieś aborygeńskie obrazki i zdjęcia delfinów. Wpisałam więc do kalendarza termin wyjazdu (przeleciała mi wtedy przez głowę myśl, że jak się już tam znajdę, to do Nowej Zelandii tylko rzut beretem, a może bumerangiem) i ... kompletnie o tym zapomniałam, bo idea wydawała mi się zupełnie nie do zrealizowania z powodu córki Ady, pieniędzy, pracy, kota, czasu, zdrowia, możliwości itd.

"Masz robić mnóstwo zdjęć"
- rzekł Prezes 8.10.2000 r., godzinę przed moim wyjazdem na lotnisko kładąc przede mną nowiuśkiego, jeszcze ciepłego Canona zakupionego niedawno na niedzielnej giełdzie fotograficznej oraz worek z filmami. "Ale ja nie umiem tego obsługiwać!". "Tu jest instrukcja, przeczytasz w samolocie" - usłyszałam. Do tego jeszcze, abym się nie nudziła podczas długiego lotu, dorzucił przewodnik Lonely Planet i słownik, bo książka przecież jest po angielsku. "Jak ja to wszystko udźwignę?" - powiedziałam myśląc nie tylko o ciężarze plecaka, ale i odpowiedzialności.

Polecieliśmy w trójkę. Koreańskimi liniami. Przez Frankfurt i Seul. Po 31 godzinach podróży, w tym 21 w samolocie, wylądowaliśmy w Brisbane. Stamtąd Magda i ja pojechałyśmy nad ocean klimatyzować się, a Zenek na farmę w góry wgłąb buszu, gdzie i my za trzy dni miałyśmy dotrzeć, a na razie...

Byron Bay
znajduje się w najbardziej na wschód wysuniętej części Australii. Raj dla surferów, przepiękne plaże, pieniące się fale. Lubiący góry też mogą być zadowoleni, bo z otchłani wód wynurzają się prawie stumetrowe skały, na których godnie stoi malownicza, biała latarnia morska. Widoki przecudne. Miejscowość bardzo sympatyczna, atmosfera luzu, wszyscy mili, uśmiechnięci, zrelaksowani. Styl hippie, a nad nami domami unosiła się lekka mgiełka dymu... z marihuany.

Zatrzymałyśmy się w Bankhouse Backpackers - 18 AUD za noc plus śniadanie (naleśniki do oporu). "Jeżeli wylądujecie rano, to postarajcie się nie zasnąć przez cały dzień, wieczorem padniecie i różnicę czasu (9 godzin) macie już załatwioną" - poradziła nam Zosia jeszcze w Warszawie. Ciężka sprawa nie zasnąć po takiej podróży, zwłaszcza że przygotowania do niej miały charakter raczej działań wojennych niż spokojnej realizacji pokojowych planów. Ale udało się. Zielonolice i czerwonookie snułyśmy się po uliczkach i plażach miasteczka. Kierowcy i przechodnie traktowali nas z wielką wyrozumiałością, mimo że kompletnie nie mogłyśmy wpasować się w lewostronny ruch. Samochody nadjeżdżały zawsze z innej strony niż się człowiek spodziewał, a piesi z naprzeciwka schodzili za tę samą stronę co my, więc dochodziło do zderzenia lub zaczynał się swoisty taniec od krańca do krańca chodnika.

Kiedy doszłyśmy trochę do siebie, wsiadłyśmy w autobus do Nimnin - australijskiej stolicy narkotyków, a stamtąd zostałyśmy zebrane do Kaivala Meru, gdzie spędziłyśmy ponad miesiąc odbywając podróż "wgłąb siebie" na psychologicznych warsztatach (opisaną w biuletynie innego klubu).

Australijski busz
nie pachnie jak nasze europejskie lasy, za to ptactwo wrzeszczy okrutnie. Dokuczył nam zwłaszcza taki jeden osobnik, który niezależnie od pory dnia i nocy udawał szalejące pociski. Niespodzianką były pasące się kangury, z którymi dochodziło do spotkań twarzą w twarz, zwłaszcza rano, kiedy zaspani pędziliśmy o 630 na zajęcia. Roślinność swojska i znana... z kwiaciarni oraz domowych doniczek. Tylko rozmiary dużo większe. Araukaria jak nasze świerki, papirus jak zwykła trawa, a trzykrotki czy fitonie jako chwasty w ogródku. I eukaliptusy. Z obiecanych węży widziałam tylko dwa, w tym jeden oswojony, a jadowite pająki, jakich miało tu być mnóstwo, były owszem, ale martwe w słoiku. Komary po tegorocznej suszy też jakoś nie obrodziły.

Pogoda
absolutnie nie do przewidzenia. Zmienia się diametralnie kilka razy w ciągu dnia albo jest niezmienna przez dłuższy czas. Ostre słońce albo ulewa. Nic pośredniego. Temperatury w październiku lub w listopadzie od 10 do 35 stopni. Doświadczyłyśmy suszy, przy której wybuchały pożary buszu, powodzi w tym samym miejscu, bo w ciągu paru dni spadło z niebios mnóstwo wody. Coś takiego jak prognoza raczej tu nie funkcjonuje. Istnieją bieżące relacje.

Wodospad w buszu
Abyśmy kompletnie nie zwariowali w naszym skądinąd przepięknym miejscu odosobnienia położonym wśród malowniczych gór, wybraliśmy się na jednodniowy wypad do tropikalnego lasu. Wycieczka zaraz na początku zamieniła się w wyprawę, gdyż zgubiliśmy udeptaną ścieżkę i przedzieraliśmy się przez koszmarnie gęste, kolczaste, lepkie (i... co tam jeszcze przyjdzie do głowy) krzaczory, ślizgaliśmy się skacząc z kamienia na kamień lub po błotnistym brzegi strumienia, który doprowadzić miał nas do celu, czyli do wodospadu przypominającego wyglądem macicę i jajniki, będącego dla Aborygenów świętym miejscem narodzin. Miejsce rzeczywiście przepiękne. Warto tam było dotrzeć i wrócić tę samą drogą. Większość z nas zrobiła to na bosaka i to w terenie, który według mnie wymagał porządniego turystycznego obuwia, ale w trakcie wycieczki pozbyłam się tego ograniczającego przekonania. Największa zmorę stanowiły pijawki, które rzucały się jak... no właśnie pijawki na każdy odsłonięty kawałek ciała, wpełzały do butów, pod nogawki, za rękawy, a nawet przyczepiały się przez ubranie. Na początku dziwiłam się dlaczego tubylcy tak skrzętnie unikają kontaktu z czystą i przejrzystą wodą strumienia, po którym tak łatwo się szło. Zrozumiałam, kiedy zużyłam trochę czasu odrywając ok. 40 tych słodkich zwierzątek ze swoich łydek i stóp. Dzięki tym stworzeniom pozostawaliśmy na ziemi i nie odlatywaliśmy w zachwycie nad tym, co natura stworzyła.

Mt. Warning
zwany jest przez Aborygenów "łapaczem deszczu", bo nawet w najlepszą pogodę przykrywa go czapka chmur. Ale jak to z pogodą tutaj bywa, przez cały dzień naszej wycieczki była lampa. Szczyt jest częścią brzegu zapadłego i bardzo starego wulkanu, a według legendy należy do amerykańskich Indian, a przez Aborygenów jest jedynie pilnowany. Jeżeli chodzi o trudność, to stanowi on coś w rodzaju naszego Giewontu. Najpierw dobrze utrzymana ścieżka przez tropikalny las, w którym ginęliśmy jak krasnoludki wśród kilkudziesięciometrowych drzew porośniętych epifitami i lianami, a następnie trochę łańcuchów i wykutych stopni przed samym szczytem. Za to widoki... I góry, i jeziora, i ocean, i wyspy... Pięknie.

"To jest absolutnie niemożliwe!"
- słyszeliśmy ciągle od każdego, z kim dzieliłyśmy się naszymi planami, gdzie chcemy pojechać i co chcemy zobaczyć w ciągu dwóch tygodni po warsztatach. Na mapie wyglądało to tak niewinnie. Najpierw 2000 km na północ do Cairns, potem 3000 km z powrotem i jeszcze dalej aż do Sydney, następnie 1000 km do Góry Kościuszki i z powrotem do tego olimpijskiego miasta, skąd zamierzałam odlecieć do Nowej Zelandii, a Magda po tygodniu do Polski.

"A jednak udało się!"
Nie dowierzając swoim możliwościom, odwiezione przez Nemi do Murwillumbah kupiłyśmy bilety autobusowe do Airlie Beach (lał deszcz, więc zrezygnowałyśmy z planowanego autostopu) będącego w połowie drogi z Brisbane do Cairns. Ponieważ kurs był następnego dnia, więc wieczór, noc i poranek (wschód słońca nad oceanem) spędziłyśmy w pobliskim, dobrze nam znanym i lubianym Byron Bay.

Deszcz
Komunikaty radiowe mówiły, że pada wszędzie. Nie brzmiało to zachęcająco, bo nam marzyły się plaże i upały. Kiedy wiec do 23 godzinach jazdy w ulewnym deszczu, autobus dotarł do Airlie Beach, postanowiłyśmy z niego nie wysiadać. Zrobiłyśmy dopłatę u kierowcy i pojechałyśmy dalej. Przez okna oglądałyśmy osmalone niedawnymi pożarami, a teraz kompletnie zalane lasy eukaliptusowe. Plantacje trzciny cukrowej przypominały raczej pola ryżowe. A w radiu ciągle o zalanych i nieprzejezdnych drogach (tej naszej również), o wypadkach autobusów. Wcale nie było nam wesoło, no bo jak tę Australię w taką pogodę zwiedzać? W miarę upływających kilometrów i czasu warunki pogodowe się poprawiały.

Do Cairns
- stolicy północnej części wschodniego wybrzeża dotarłyśmy wieczorem, po 31 godzinach w autobusie. Gorąco, wilgotno, niebo bez chmur. Prawdziwy tropik. Następne dni spędziłyśmy w tempie 100 h/dobę.

Tjapukai to aborygeńska cepeliada (międzynarodowa cepeliada), ale było wszystko. 40.000 lat historii, legendy, przedstawienia, muzyka, nauka rzucania bumerangiem i bambusową dzidą, rośliny wykorzystywane do celów spożywczych i medycznych.

Potem pofrunęłyśmy 7,5 km kolejka linową nad górami usłanymi lasem tropikalnym. Nasza gondola bujała się okropnie, ponieważ rzucałyśmy się z naszymi aparatami z jednej strony na drugą. Powrót z Kurandy nastąpił magicznym, górskim pociągiem o westernowym klimacie, z którego oglądałyśmy liczne wodospady, przepaście, przełęcze i słuchałyśmy opowieści, ilu to ludzi zginęło przy budowie tej linii.

A następnego dnia było pływanie w masce z rurką nad rafami koralowymi. Oglądając wcześniej zdjęcia nie wierzyłam, że to podwodne łąki i ich mieszkańcy mogą mieć tak niesamowite kolory. Można to oglądać w nieskończoność. Bawić się w berka z ławicami tęczowych ryb. Woda turkusowa i przejrzysta, koralowce na wyciągnięcie ręki. Przypominały mi się oglądane w dzieciństwie filmy J. Cousteau i jego łódź "Calypso".

Z tego wrażenia zapomniałyśmy posmarować się blokerem przed drugim zejściem do wody i... poparzone byłyśmy okropnie (dzięki Ci, o Wielki Prezesie za Panthenol w apteczce). Ale nie ma tego złego... Zamiast spędzić resztę dni na rafach, na co miałyśmy ogromną ochotę, pojechałyśmy w góry (ok. 2000 m n.p.m.), gdzie jawiły się nam te zapierające dech w piersiach "okropne" widoki (mam nadzieję, że choć niektóre z nich będą do obejrzenia, bo Prezesowego Canona używałam bez opamiętania, ale też i bez umiejętności). Słynne wodospady (zwłaszcza Mila-Mila, znany z reklam kosmetyków), piękne jeziora i tropikalna dżungla dopełniły naszych wrażeń.

Ostatniego dnia popłynęłyśmy (konsekwentnie stosując płodozmian: góry, morze, góry, morze, góry,...) na maleńką (1,5 km średnicy) prześliczną wysepkę Green Island. Ostrzegano nas wprawdzie, że to bardzo komercyjne miejsce, wykupione przez Japończyków dla Japończyków, ale nie dałyśmy nie wystraszyć. I nie żałowałyśmy. 100 metrów od portu na plaży było już pusto i dziko. Zastanawiałyśmy się, gdzie są ci wszyscy ludzie ze statku, z którymi przypłynęliśmy na wyspę. Spojrzałyśmy na wodę i... zobaczyłyśmy las rurek. Tutaj też były rafy. My również ponurkowałyśmy, ale już bez przekonania. Poszłyśmy wiec kawałek plaży dalej oddawać się kontemplacji natury czując się jak rozbitkowie na bezludnej wyspie.

Australia jest krajem o bardzo małym zaludnieniu. W pojęciu miejscowych, jeżeli na plaży jest jedna osoba, to jest już duży tłok i idą dalej. Gdybyż oni znali taką Krynicę Morską albo Łebę... A tutaj, nawet w tak reklamowanym wszędzie miejscu jak Byron Bay, plaże, w naszym pojęciu, są puste.

Wrażenia ze spędzonych w okolicach Cairns dni miałyśmy zintegrować przez następne 3000 km w autobusie. Upał, mimo wszystko, przerósł nasze marzenia i ciągle zaskakiwało nas wychodzenie z klimatyzowanych pomieszczeń lub pojazdów. W efekcie pojawił się katar, ból gardła i poparzona skóra. Tym razem podróż trwałą 56 godzin. Zrobiłyśmy sobie tym razem duże przerwy na reanimacje - 6 godzin w Airlie Beach i tyle samo w Brisbane (spacer, basen, prysznic i spokojny posiłek). A widoki z okien autobusu już znane: z jednej strony góry, z drugie ocean. To już naprawdę stawało się nudne.

Jedzenie
Trochę rozrywki dostarczyła nam "zabawa w jedzenie". Przystanki były półgodzinne. W tym czasie toaleta (od razu długachna kolejka), wrzątek na herbatę (cena 0,8-1 AUD, też z kolejką), zrobienie i spożycie posiłku. W autobusie jedzenie absolutnie zabronione i jest to z całą surowością egzekwowane. W przystankowych barach owszem można konsumować jedzenie, ale tylko zakupione u nich, a ceny... Jedzenie okropne, więc było nieco organizacyjnej zabawy.

Kierowcy
tutejsi to specyficzny rodzaj ludzi. Rekrutowani są chyba spośród tych, u których przetrwały cechy pierwszych osadników-skazańców. Najlepiej było więc wobec nich być posłusznym i zdyscyplinowanym, gdyż w każdej chwili mogli cię wyrzucić z autobusu w połowie drogi. Chcieli to ze mną zrobić, kiedy się położyłam na podłodze, aby rozprostować kręgosłup. Na szczęście moja gapowata pokora i naprawdę spuchnięte nogi uratowały mi skórę. Punktualność obowiązuje tylko i wyłącznie pasażerów. Kiedy nasza współpodróżniczka Margit utknęła nam w dworcowej toalecie i spóźniła się zaledwie 2-3 minuty, miałyśmy sporo trudności, żeby nie odjechać bez niej. Z drugiej strony taka dyscyplina nie obowiązuje. Mokre po wyjęciu z bagażnika plecaki też ich nie interesowały. Ale są też w Australii i inni ludzie. Mili, uprzejmi, zrelaksowani i niesłychanie pomocni. I takich w większości spotykałyśmy na naszym szlaku.

Sydney
Kiedy tam wreszcie dotarłyśmy, marzyłyśmy tylko o spokojnym przespaniu kilku godzin w pozycji horyzontalnej. Nie było to nam dane. Schronisko "Boomerang", do którego zawiózł nas pierwszy "łapacz" (na szukanie innych i negocjacje nie miałyśmy sił) okazało się być bardzo ciekawe. Pokój prawie w podziemiach, droga do niego prowadziła przez pełne rur kręte labirynty, ale było tanio i z łazienką. Zapowiadało się, że będzie tu cicho i spokojnie. Niestety, w nocy kilkakrotnie budziła nas syrena pożarowa. Za którymś razem wpadli do pokoju również strażacy. Jak się rano okazało, alarm był fałszywy, jednak wszystkich mieszkańców budynku ewakuowano, stali w piżamach przez kilka godzin na ulicy. Tylko o nas zapomniano. A co by było, gdyby pożar był prawdziwy? Zmieniłyśmy lokum następnego ranka. Również na King's Cross, drugim po Nimbin centrum narkotykowym w Australii, ale w starym, ślicznym budynku, z pięknym patio w śródziemnomorskim stylu. Wreszcie trochę odsapnęłyśmy, obleciałyśmy co się dało w Sydney (tzn. operę, most, ogród botaniczny, galerie, itd.). Oczywiście w strasznym słońcu i upale (woziłyśmy tę pogodę ze sobą już do końca pobytu w Australii). Nie skorzystałyśmy z możliwości poćwiczenia wspinaczki za jedyne 120 AUD na słynnym moście, ale pojechałyśmy w odległe zaledwie półtorej godziny jazdy samochodem góry

Blue Mountains
Coś cudownego. Wąwozy, półkilometrowe urwiska, niesamowite formacje skalne. Swoją nazwę góry zawdzięczają kolorowi mgiełki z olejków eterycznych, które wydzielają w czasie najgorętszych dni eukaliptusy porastające w całości ten obszar. Warto by zostać tam na co najmniej tydzień. Pochodzić po nieuczęszczanych przez "normalnych" turystów szlakach, ale...

"Bez wejścia na Kościuszkę możesz nie pokazywać się w Polsce" zamailował mi Prezes. "To niemożliwe" - mówią nam we wszystkich informacjach turystycznych, kiedy pytaliśmy o możliwość dotarcia tam i z powrotem. To przecież 500 km w jedną stronę. Takie słowa na Magdę i mnie jak zwykle podziałały niezwykle mobilizująco (poza tym chciałam się móc pokazać w moim rodzinnym kraju). Magda znalazła szybko połączenie. Za godzinę był odjazd. Czy zdążymy? Czterogodzinna podróż pociągiem to naprawdę przyjemność. Przestronnie, chłodno, czysto, wygodnie. Potem przesiadka w autobus w Canberrze (stacyjka jak na jakiejś wsi) i 1800 byłyśmy w odległej o 90 km od Threbdo (podnóża Mt. Kościuszko) Coomie - australijskim, sennym miasteczku. Żadnego autobusu. Stop? "Spróbujcie rano, kiedy ludzie jadą do pracy' - doradzono nam. "Do jakiej pracy? Poza sezonem narciarskim nikt tam nie pracuje" - powiedzieli inni. "Ale my musimy! Bo my z Polski!! I to nasz patriotyczny obowiązek!!!" I co z tego, że prawie żaden Australijczyk nie kojarzy "Mt. Kozjosko" z naszym krajem, Polski z czymkolwiek, a po co w ogóle pchać się tam, kiedy sezon narciarski się skończył. "No, bo pięknie". "No tak, rzeczywiście pięknie" To rozumieją. Kiedy o 1900 odbiłyśmy się od klamki zamkniętego na głucho schroniska w Jindabyne (już tylko 36 km od celu), a na ulicach nie było ani żywego ducha, zdecydowałyśmy się pojechać dalej. "Ale macie szczęście dziewczyny, przecież tutaj o tej porze dnia i roku nic nie jeździ". A jednak. O 2000, tuż przed zmierzchem byliśmy na miejscu. Wyciągiem (o, wybaczcie mi kochani, ale samolot!) z Threbdo (1370 m) na wysokość 1930 m i dalej 7 km marszu prawie płaską autostradą przystosowaną do prowadzenia dziecięcych wózków. Szłyśmy w klapkach, choć od czasu do czasu droga ginęła w śniegu i było normalnie, klubowo. Widoki swojskie, jak bieszczadzkie połoniny w maju, pokryte łatami śniegu. Te piękne okoliczności przyrody można było podziwiać nie patrząc pod nogi, bo droga była gładziutka, choć bieganie i jazda na rowerze, nie wiedząc czemu zabroniona, więc trzeba było iść w stylu Korzeniowskiego.

Na najwyższym szczycie kontynentu (2228 m) spotkałyśmy Niemców z dziećmi i australijskie wycieczki szkolne. Pogoda fajna. Dosyć wiało, ale wreszcie była ludzka temperatura. W schronisku pustki, zaś szlaki wyglądały malowniczo. I tutaj warto by było pochodzić dłużej. Ale nam trzeba było uciekać.

"Gratuluję zdobycia Kościuszki, czy było trudno?"
- to znowu list od Prezesa. Hm... było, ale dopiero po zejściu na dół. Bus kursujący co drugi dzień miał co prawda przyjechać tego dnia, ale nie dodzwoniłyśmy się do kierowcy (tak pewnie i inni turyści), więc złapałyśmy stopa. 180 km do Canberry. O 1645 ostatni pociąg, o 1715 ostatni autobus (ze stolicy! do Sydney!). Była 1345. Powinnyśmy zdążyć. Straszny upał. O 1600 docieramy do Coomie. Jeszcze 30 km. Zrezygnowane poszłyśmy do McDonalda i w końcu zdecydowałyśmy się na ten niepewny autobus, który to nie ma połączenia dalej. Lecz autobusu nie było. A mój samolot odlatywał rano ok. 900. Biletu ze sobą nie miałam, wiec nie było jaki zadzwonić i go przebukować.

O 2000 byłyśmy w stolicy. Na dworcu autobusowym (pustym i zamykanym na noc, więc nie ma jak poczekać) dowiedziałyśmy się, że najbliższe połączenie do Sydney jest o 300 rano, na miejscu autobus jest o 700, więc miałyśmy szansę zdążyć. Ale było tylko jedno miejsce i to bez żadnej gwarancji. Zdecydowałyśmy się na to miejsce, mając nadzieję na drugie. Jeszcze tylko pozostało poczekać 7 godzin. Na szczęście dobre duszki czuwały. Kierowca, który nas przywiózł do stolicy, rodowity Australijczyk o nazwisku Pochdalofszky, potomek Węgierki i Austriaka, cukrzyk i sercowiec z wszczepionym by-passem zaopiekował się nami jak ojciec. Ugościł w swoim domu, poznał z rodziną, nakarmił, napoił, obwiózł potem po mieście zdradzając przy tym niesamowitą pasję przewodnicką i miłość do swojego miejsca zamieszkania.

O 300 rano rozstałyśmy się z Magdą. Autobus był niestety zapchany. Następny był dopiero o 700. Nasz dobroczyńca doczekał z nią do otwarcia dworca nie zważając na swoje zdrowie. Ja zaś dotarłam do Sydney 0 720, w schronisku byłam o 745. Samolot zaś był o 930. Pozostało jeszcze "tylko" spakować się i dotrzeć w porannym korku na lotnisko, odprawa celna i bagażowa, dwukilometrowy bieg (to nie Okęcie) do odpowiedniego rękawa. O 920 siedziałam w samolocie. Uff...

Do zobaczenia Australio. Jeszcze tu wrócę.

Marta Cobel-Tokarska

UMBRIA


Piękna Italio, jak strasznie za Tobą tęsknię - teraz.
Nie jest łatwo tak dużo podróżować, tyle miast, gór, pociągów, ludzi i języków zmieścić w sercu przez pół roku. Dlatego Italia, wciśnięta między Francję a Syberię, wydawała się tylko krótkim interwałem, wyciszeniem między semestrem studiów w wielkim mieście a wyprawą w wysokie góry. A jednak jest we włoskich wspomnieniach niezwykła siła, która każe im się pojawiać teraz, w czas jesiennych chłodów. Bo Italia to miejsce bez skazy, takie, gdzie chciałoby się żyć, gdzie każdy może zostać święty

Mieszkaliśmy przez miesiąc w Perugii, stolicy Umbrii. Region ten nazywany "Il cuore verde dell'Italia" (zielone serce Italii) jako jedyna włoska kraina nie ma dostępu do morza i niknie trochę w cieniu swoich bardziej efektownych sąsiadów: Toskanii z oszałamiającą Florencją, Lacjum z Rzymem. Dlatego jest tam mniej turystów, górskie szlaki świecą pustkami, w średniowiecznych miasteczkach życie toczy się jak dawniej.

Jest to kraj, gdzie przyroda łagodnie współpracuje z człowiekiem, nie walczy z nim, ale i nie pozwala się zdominować. Miasta leżą na wzgórzach, nie rozmywają się w nieskończonych brzydkich przedmieściach-blokowiskach. Po prostu w pewnym momencie kończy się kamienna zabudowa, gaje oliwne przechodzą w pola słoneczników, a potem są już tylko góry. Jak wszystko tutaj łagodne, zielone i piękne.

Najbardziej oczarowała nas Monte Subasio, wysoko wypiętrzona, samotna góra, u stóp której leżą dwa miasta: Spello i Asyż. Niby uśpiony ogromny stwór z baśni wyłania się ona ze środka równiny. Jest według legend świętą górą, ukochaną pustelnią św. Franciszka. Na bocznych grzbietach kryją się jeszcze średniowieczne eremy. O jej niezwykłości stanowi niespotykana rozległość i przestrzeń pełna spokoju.

Plan naszej wędrówki zakładał przejście wzdłuż całego wzniesienia, od północy na południe. Zaczęliśmy w Spello, a potem, po kilku godzinach marszu przez wilgotny las pełen egzotycznych roślin, znaleźliśmy się w Bieszczadach. Na Monte Subasio na wysokości ok. 1000 m n.p.m. zaczyna się rozległa połonina, latem spalone słońcem morze płowej trawy. Góra jest pofałdowana tak przemyślnie, że cały czas ma się wrażenie, że szczyt jest tuż, tuż... po czym nagle wyłania się kolejne wypiętrzenie. Nasze zdumienie nie miało granic, gdy nagle odkryliśmy, że świętą górę przecinają zacieki z drutu kolczastego. Okazało się, ze Monte Subasio to nie tylko bieszczadzka połonina, ale i meksykańskie pastwisko. środkiem głównego grzbietu biegnie piaszczysta droga zwana tutaj "strada bianca", a po obu jej stronach pasą się stada krów, koni i owiec. Niesłychany jest widok ze szczytu, gdyż w odległości wielu kilometrów nie ma ani jednego wyższego wzniesienia. Widzieliśmy więc dokładnie pasmo Apeninów, Monte Nerone, Monti Sibillini, Piano Grande del Castellucio... Cała masa poetyckich, śpiewnych nazw. Góry te sięgają co najwyżej 2000 m n.p.m., ale duża wysokość względna sprawia, że górują imponująco nad doliną. Widać było też Perugię, rozsypaną na niewielkim wzgórzu kilkanaście kilometrów do nas. Ale na pewno największe wrażenie zrobił na nas masyw Monte Subasio. Nieskończone rozgałęzienia, rozwidlenia grzbietów, odkrywające się przed nami wciąż nowe przestrzenie, ogrom tej góry sprawiał, ze wydawała się ona samoistnym i samowystarczalnym organizmem. Nie można powiedzieć, że Monte Subasio leży koło Asyżu. To raczej miasto jest przylepione do jej zbocza, czerpie z niej siłę i swą rację bytu.

Wszystko zalane jasnym, południowym słońcem, na horyzoncie delikatna mgła, strzelające w górę cyprysy, zielone modrzewie i cała gęstwina drzew, których nazw nie znaliśmy. I cisza wielkiej przestrzeni na pewno spotęgowana przez naszą samotność. Włosi nie są zamiłowanymi piechurami, choć starannie oznaczają szlaki i wydają bardzo dobre mapy. Tego dnia byliśmy sami na Monte Subasio i mogliśmy poczuć to, co przed wiekami czuł św. Franciszek wybierając to miejsce dla swojego klasztoru. Nietrudno być świętym w Umbrii... W każdym razie łatwiej niż gdziekolwiek indziej. Gdy zeszliśmy stromą ścieżką w stronę Asyżu, niebo zaczęło gwałtownie chmurzyć. Wkrótce wszystko pociemniało, usłyszeliśmy grzmot. Rozpadało się, gdy byliśmy już na dworcu.

Magia Monte Subasio czuwała nad nami. Zdążyliśmy przed burzą, by zabrać ze sobą obraz tej niezwykłej góry w słońcu, świetlistym upale, w pełni lata.

Paweł Górecki

Malowane klasztory, święte krowy i tokajskie trunki
czyli garść wspomnień z letniego przejścia.


Pamiętam, że długo zastanawiałem się czy pojechać na przejście letnie. W perspektywie minionego lata miałem dwa wyjazdy jeden do Rumunii i drugi w Ałtaj, a ponadto kończyłem pisać pracę magisterską. Gdy już wiedziałem, że jednak istnieje szansa na zrealizowanie wszystkich planów postanowiłem pojechać.

Na instrukturów przejścia zostali wyznaczeni Tomek i Staszek. Ostatecznie Staszek musiał zrezygnować na tydzień przed wyjazdem i instruktorem przejścia został tylko Tomek. Tradycyjnie odbyło się kilka spotkań przedwyjazdowych w czerwcu i lipcu. Celem przejścia była północna część Karpat rumuńskich - Obcina Mare, pasma Rarau, Giumalau, góry Suhard i Rodniańskie oraz zwiedzanie malowanych klasztorów Bukowiny. Ustaliliśmy dzień wyjazdu na 14 lipca, zostałem także odpowiedzialnym za szczęśliwy dojazd grupy do Radowców na Rumunii.

Po południu wyznaczonego dnia odjeżdżaliśmy ukraińskim autobusem do Stanisławowa. Już na dworcu spotkała nas pierwsza niespodzianka. Arek, który zamierzał zaliczać nie przyszedł. Dopiero po powrocie mogłem do niego zadzwonić i dowiedziałem się, że niestety zrezygnował. Tu muszę przyznać, że przejazd był dość komfortowy. W autobusie nie było tak tłoczno jak rok temu, gdy wyjeżdżaliśmy w Gorgany, co więcej nawet nie popsuł się po drodze. W Stanisławowie dość szybko złapaliśmy busa z taksówką i po dwóch godzinach byliśmy już w Czerniowcach. Nie obyło się bez drobnych kłopotów. Kierowcy busa i taksówki nie doszli do porozumienia. Zamiast zawieść nas razem na dworzec autobusowy, najpierw grupa taksówkowa trafiła na docelowy dworzec, a druga w coś co miało być dworcem, ale nim nie było. Mimo zapewnień kierowcy, że stąd na pewno dojedziemy do Radowców (!) postawiliśmy sprawę jasno, że musimy się spotkać z resztą i dopiero wtedy zapłacimy. Ostatecznie przekonało to kierowcę. 15.3.jpg

Dworzec w Czerniowcach w niczym nie przypomina normalnych dworców. Nie uświadczysz tu rozkładu jazdy, informacji ani kas. Dopiero po zasięgnięciu języka udało się. Na pytanie, o której godzinie odjeżdżamy, kierowca odpowiedział "zaraz". Wsiedliśmy zatem, czekając na odjazd. Czekaliśmy tak godzinę, a może więcej. W autobusie robiło się tłoczniej i ciaśniej, głównie z powodu ogromnej ilości towarów pakowanych do środka. Wśród nich rozpoznaliśmy wiele produktów z Polski. Po ruszeniu dość szybko dotarliśmy do granicy rumuńskiej. Po rutynowych kontrolach byliśmy już w Rumunii. Kilka kilometrów dalej wysiedliśmy i tak już wczesnym wieczorem byliśmy w Radowcach. Spotkaliśmy także miejscowych Polaków, którzy pomogli nam w poszukiwaniach noclegu. Pierwszą noc spędzaliśmy w parafii kościoła katolickiego w Radowcach.

W Radowcach oficjalnie rozpoczęło się przejście letnie. Pierwszy prowadził Wiesiek. Rankiem w niedzielę 16 lipca zwiedzaliśmy cerkiew św. Mikołaja z XIVw., która jest najstarszą murowaną cerkwią w Rumunii. Następnie przejechaliśmy pociągiem do Putnej i tam zwiedzaliśmy pierwszy malowany klasztor (1466-1469r). Nie sposób wspomnieć, że malowane klasztory na Bukowinie przedstawiają unikalne w skali światowej pomniki sztuki i architektury średniowiecznej i znajdują się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Swą sławę klasztory zawdzięczają freskom, które znajdują się na ścianach zarówno wewnątrz jak i na zewnątrz budynków cerkwi. Zadziwiające jest, że przetrwały one przez setki lat mimo tak trudnych warunków klimatycznych. Urzekało nas także położenie klasztorów, wśród gór bardzo przypominających nasze Beskidy.

Tego dnia po raz pierwszy ruszyliśmy w góry. Zamierzaliśmy przejść do Suczewity, gdzie znajdował się następny klasztor. Dzięki Wieśkowi obejrzeliśmy jeszcze panoramę klasztoru w Putnej. Gdzieś po drodze z zalesionych grzbietów widzieliśmy zielone pasma Obcina Mare, a z oddali nawet szczyt Rarau. Nocleg wypadł na grzbiecie prowadzącym na południe od Putnej. Następnego dnia prowadził Damian i ostatecznie dotarliśmy do klasztoru w Suczewicy (1586r). Tym razem nocowaliśmy w prywatnej kwaterze w miasteczku. Później prowadzili jeszcze Czarek i Marysia.

Pierwsza część naszej wyprawy nie przypominała zwykłych wyjazdów kursowych lub przejścia wiosennego. Noclegi wypadały w Domu Polskim i w schronisku, korzystaliśmy z przejazdów busami i pociągami. Zwiedziliśmy jeszcze klasztory w Humorze i Woronecu, uczestniczyliśmy w mszy w cerkwi, a kilka razy korzystaliśmy z restauracji. Niektórzy z tego powodu trochę narzekali...

Gdy zakończyliśmy zwiedzanie klasztorów ruszyliśmy z miejscowości Frasin w kierunku pasma Rarau. Początki były trudne, a grzbiety wciąż bardzo zalesione, więc pojawiały się trudności z orientacją i od czasu do czasu wchodziliśmy w buraki. Pierwsze prowadzenia nie zawsze kończyły się szczęśliwie, a zdarzyło się, że grupę prowadził tutejszy pasterz. Wraz ze wzrostem wysokości odsłaniały się malownicze panoramy. Muszę przyznać, że rumuńskie Karpaty nie są tak dzikie jak ukraińskie, ale dorównują im malowniczością.

Tu prowadzili najpierw Bartek i Paweł, a na Rarau (1650) i Giumalau (1857) wprowadzał nas Michał. Następnego dnia Tomek prowadził nas w góry Suhard, a po nim pałeczkę przejął Radek.

Wśród zwariowanych przygód na pewno nie zapomnę noclegu z bykami. Z powodu kiepskiej pogody awaryjnie rozbiliśmy się wcześniej niż planowaliśmy. Dość niefortunnie, bo okazało się, że jest to pastwisko. W okolicy przebywało kilka zwierzaków i to nadzwyczaj głodnych. Zaczęło się od stojącego pod drzewem plecaka Bartka. Gdy byliśmy zajęci obiadem jeden z byków zaczął przy nim buszować. Zauważyłem go, ale było już za późno - jedna z cennych kaszek mleczno-ryżowych została pożarta wraz z opakowaniem. Ta i kilka innych potyczek z bykami zmusiły nas do zbudowania zapór z drewna dookoła namiotów. Położyliśmy się spać, ale zewsząd dochodziły charakterystyczne dźwięki dzwonków i okrzyki "Uciekaj stąd!" i "Idź sobie!". Wreszcie zasnąłem...

W nocy zbudziły mnie szelesty dochodzące z przedsionka namiotu. Początkowo sądziłem, że Bartek albo Radek szuka czegoś w plecaku. Gdy stwierdziłem, że każdy z nich smacznie sobie śpi, zrozumiałem co się dzieje! Czym prędzej otworzyłem przedsionek i zaświeciłem czołówką. Na wprost stał byk i patrzył mi prosto w oczy. Poniżej leżała rozsypana kaszka i rozrzucone rzeczy z plecaka. Na szczęście zwierzaki przypominały raczej święte krowy niż byki z korridy. Przepędziłem byka i próbowałem ponownie zasnąć. Rankiem okazało się, że tylko jeden z pięciu namiotów nie został zdobyty.

Już z bardzo widokowych gór Suhard mogliśmy podziwać góry rodniańskie, które stanowiły najwyższe pasmo naszego przejścia. Przez Omula (1932) do przełęczy Rotunda (1277) oddzielającej te pasma doprowadził nas Irek.

Następnego dnia zostałem wyznaczony do prowadzenia. Po południu doszliśmy do malowniczego jeziora pod szczytami Ineuca (2222) i Ineula (2279). Tu zrobiliśmy obozowisko. Ineul jest drugim co do wielkości szczytem gór rodniańskich. Jeszcze przed wieczorem weszliśmy na pierwszy, a później na drugi wierzchołek. Na szczycie Ineula niestety zabawiliśmy tylko kilka minut. W dolinie obok była burza, więc gdy tylko Tomek wypalił papierosa, natychmiast ruszyliśmy w dół. Czekał nas kolejny nocleg tym razem z burzami. Góry rodniańskie są bardzo widokowe i przypominają Tatry Zachodnie. Spotkaliśmy tu najwięcej turystów. Wśród nich byli Polacy, Czesi i Rumuni.

Górska część przejścia zakończyła się następnego dnia. Justyna sprowadziła nas do cywilizacji, a naszym kolejnym celem była dolina Izy i zabytkowe drewniane kościoły. Tam dojechaliśmy wszyscy w ciężarówce wiozącej skrzynki z pustymi butelkami po piwie. Trochę trzęsło i kręciło w głowie, ale zabawa była przednia!

Powrót do Polski rozpoczął się 28 lipca. Wyjeżdżaliśmy z Sygietu Marmaroskiego do Satu Mare, gdzie nocowaliśmy. Zamknięcie przejścia nastąpiło tego dnia właśnie w Satu Mare. Ostatecznie zaliczyło dziesięć osób, z czego pięć warunkowo. W przeciwieństwie do poprzednich skąpych lat XIX Kurs Przewodników SKG był znacznie bardziej obfity w przewodników.

Jednak to nie koniec wyprawy. Dalej przejechaliśmy busami przez granicę do Tokaju na Węgrzech. Nie bez powodów przejście zakończyło się wcześniej, gdyż chcieliśmy spróbować jeszcze słynnych na całym świecie trunków (jak wiadomo na kursowych wyjazdach obowiązuje całkowita abstynencja). Od momentu przyjazdu zwiedzaliśmy piwniczki i winnice w miasteczku próbując miejscowych wyrobów i to zwykle nie tych przeznaczonych na eksport, dokonując licznych zakupów. Jak wieść niesie, niektórzy kursanci (ci o mocnych głowach) wywieźli nawet 8 litrów różnych odmian tokajów. Część z nas wyjeżdżała tego samego dnia do Polski, inni pojechali do Budapesztu, a byli i tacy co w Tokaju dłużej zostali.

W Polsce znalazłem się dopiero 30 lipca po południu i okazało się, że mam tylko półtora dnia na spakowanie się i przygotowanie do wyprawy w Ałtaj. Ale to już zupełnie inna historia...

Instruktor:
Tomek Płóciennik

Kursanci:
Czarek Bugajczyk, Damian Dziok, Paweł Górecki, Justyna Jakubowska, Wiesiek Kaczmarczyk, Michał Kalisz, Paweł Kucharski, Irek Luty, Marysia Roman, Radek Skowroński, Tomek Tretter, Bartek Ziach

Waleci:
Ania Oleksiak, Kasia Brzozowska, Magda Pakuła, Danka Przybylska

Marta Cobel-Tokarska

BUKOWE BERDO 2


Zobaczyłam to zdjęcie w albumie Marcina. Byli w Bieszczadach, szczęśliwie zdążyli na ostatni ciepły weekend października. Wszystkie fotografie chwytały za serce, bo to i płowe trawy na połoninach i wysokie niebo, niespotykany o tej porze roku błękit. Nagle widzę kępę bezlistnych krzewinek. Marcin nazwał to miejsce, wypowiedział imię: Bukowe Berdo.

Czas gwałtownie zahamował (powiem nawet, że z piskiem opon, a potem wrzucił wsteczny), a serce zadrżało. Nadeszła bowiem jedna z chwil, kiedy lata dawne i dzisiejszy dzień podają sobie ręce. Wciągnęło mnie więc w środek świata, który zdawało się, już nie istnieje.

Bo tamte wakacje były jedyne i niezwykłe. Pierwszy raz pojechałam w Bieszczady. Wlokłam się za nimi, starymi turystami, oczywiście najmłodsza, targana zazdrością, samotna, ale szczęśliwa. Tak jak jest się szczęśliwym pierwszy raz: pijąc pierwszą w życiu kawę z blaszanego kubka, słuchając uwielbianej drużynowej, kiedy śpiewa tylko dla siebie.

Lecz opowieść dotyczy dnia, kiedy postanowili, że opuszczamy oswojone Wołosate, że pójdziemy na Tarnicę i dalej, na Bukowe Berdo. Od razu zaczarowało mnie to imię, i zdobycie Tarnicy wydało mi się tylko wstępem do czegoś ważniejszego. Był lipiec, skwarny dzień, a niebo, rano bezchmurne, powoli ciemniało od wschodu. Gdy zaczęliśmy wędrówkę wąskim grzbietem, zerwał się wiatr. Czy ten sam, który towarzyszył Marcinowi w jego drodze ? Tak, bo i wiatr może czuć tęsknotę za miejscem, które mógłby pokochać. A skoro znalazł już, wiejąc po całych Beskidach, Bukowe Berdo, zamieszkał na zawsze.

Niebo ciemniało. Wiatr spychał nas ze ścieżki, zagłuszał nasze głosy. Pierwszy raz poczułam się na dachu świata sama, sama wobec piękności życia. Mimo, że wędrowałam z nimi byłam sama jedna z wiatrem; z niebem, nagle szerokim i ogromnym; z Ukrainą, która wreszcie zaistniała w mojej głowie nie tylko jako nazwa z atlasu; z pustkowiem. Byłam sama na Bukowym Berdzie, diabelskiej górze, gdzie ponoć mieszkają anioły.

Ciągnie mnie tam do dziś.. Kiedy zawieje mocniejszy wiatr, wiem, że to on, że chce mi o czymś przypomnieć. Czasem przecież tęsknisz, a nie wiesz za czym. A to proste. Za tą piękną trawą, za burzą co już drży w gęstym powietrzu. Chcę mi się wołać, śpiewać, ale milczę, bo jestem za maleńka wobec siły wiatru, i głos mój za słaby.
A potem lunął deszcz i weszliśmy do lasu.


18.X.2000 r.
zainspirował mnie Marcin
jego zdjęcia i opowieść

Marcin Zarzycki

BUKOWE BERDO


Potrzebowałem sześciu wyjazdów w Bieszczady, aby poznać Bukowe Berdo. Zawsze coś przeszkadzało w pokonaniu tej górskiej ścieżki - brzydka pogoda, konieczność wcześniejszego wyjazdu, kontuzja.

To nic, że buki zostały zrujnowane z liści przez przymrozki, to nic, że mieniły się barwami nadziei po złapaniu promyków słońca. Nawet wiatr pędzący siłą nawałnicy niemal pozbawiał tchu, zmuszał do opatulenia się na różne sposoby. Gnał wędrowców na cztery strony świata, zamykał ich w swoim wnętrzu, zachęcał do rozmyślań. Rozdzielał nas na kilka znikających za kolejną bukową hopką punktów, wędrujących to w górę, to w dół, jak pływak na oceanicznej fali.

Brakowało mi kogoś obok. Ale był duch. Anioł Stróż jak przyjaciel czuwał. Podsuwał tematy do rozmyślań, przedstawiał pomysły, sugerował rozwiązania. Przypominał o wydarzeniach z przeszłości, rozniecał żar w sercu, rozgwieżdżał żółcią i czerwienią połoniny. Wręcz dotykał łagodnością, muskał czule, drżał. Prowadził.

Miałem wrażenie, że jakaś cząstka mnie oderwała się od duszy i przemieszczała się. Wędrowała niczym jej życiodawca. Towarzyszyła i wspierała. Wierzyła w powodzenie, rozwój, szczęście. W miłość, przyjaźń i radość.

Czym byłaby wędrówka bez wiatru huczącego swoje melodie? Przyjemnym, nieskomplikowanym spacerkiem, kontemplowaniem widoków, beztroską rozmową? A może to on był tym Aniołem Stróżem, wszechobecnym towarzyszem? Pojawiającym się na grzbiecie i znikającym u podnóża, w zacisznej dolince. Towarzyszem wyrozumiałym, pozwalającym na chwile wytchnienia. Ale też towarzyszem wymagającym, pobudzającym do działania.

Aż nagle Wiatr-Stróż ucichł. Uleciał. A może zadomowił się we wnętrzu? Czy jeszcze się pojawi? W górach, na nizinach, w mieście? Nie wiem. Chcę, żeby pojawiał się częściej. Jak szczęście.


Ustrzyki Górne, 14.10.2000