Marta Cobel-Tokarska

Dworce, pociągi i deszcz,
czyli ciąg dalszy wyprawy Ałtaj 2000

(fragmenty notatek z podróży)

Motto:
Z SKG ruszyła wyprawa
Dla nich Ałtaj - banalna to sprawa
Byli tam tylko chwilę
potem zaś, jak motyle
Pofrunęli na wschód, w Chamar-Daban


W Ałtaju było tak:

Jezioro Ak-kem leży na wysokości 2000 m n.p.m., więc i klimat jest tam odpowiednio ostry. W nocy mróz. Dolina od wschodu i zachodu zasłonięta trzytysięcznikami. Dopiero o dziewiątej wyłaziło zza góry słońce i wszyscy ściągali potrójne polary, a z namiotów parował szron.
O piątej po południu znów zimno. Ognisko z jakiś liściastych chabryndzi, podobno endemitów lodowcowych (A my tym palimy - rozpaczała Ania), nie chciało się palić. Dymy i mgły ciągnęły się do późna nad jeziorem, gdzie całe lato obozują tłumy ludzi, młodzież, rodzice z małymi dziećmi...
A miało być EXTREME i dzikie góry.

Więc na wyspie pośrodku Katun River postanowiliśmy, że trzeba coś zrobić.

W tym ogromnym kraju starczy dla naszej podróży przestrzeni, starczy cudnego nieba, codziennie w innych chmurach. Starczy brzóz za oknem. Za dwie godziny utuli nas pociąg, wytęskniony, czarodziejski. Zapadniemy się w niego na dwie noce i cały dzień...

Tak wylądowaliśmy w Irkucku

Tym razem siedem godzin różnicy z Polską, pięć z Moskwą, dwie z Nowosybirskiem. Znów dworzec cały w marmurach, a na dworze ulewa! Nowa prowadnica zaśmiewała się, wypuszczając nas z pociągu: A szto wy zdies' budietie diełat'? Osieni wam się zachciało...
Kiedy tak bladym świtem zbieraliśmy do plecaków nasze rzeczy, poczułam się jakby pociąg miał zaraz przekroczyć most na Wiśle i wjechać na Centralny. A tu - Irkuck.
Aż dziwne, że tak mało powąchaliśmy Ałtaju, a już nas w powszechnym entuzjazmie poniosło dalej na wschód. Chciałam gór bardziej dzikich, nie wydeptanej przez turystów doliny. Teraz podobno wybieramy się w Chamar-Daban (?). Może to będzie to.

Droga ku górom wiodła przez dworce. Na przykład ten w Utuliku.

Teraz, po śniadanku, znów na dworcu, siąpi i w ogóle jest kursówkowo. Po tylu dniach nic nierobienia, po tygodniu w sandałkach po tym spokoju wyspy katuńskiej i przytulności pociągu nie chce mi się ruszać w góry. Chyba nikomu się nie chce. Ot, napić się herbatki, pograć w karty, nic więcej. Reumatyzm budzi mnie w nocy, mierzi mnie myśl o rozstawianiu namiotu w wilgotnych zaroślach i spaniu w zimnym śpiworze.

Na dworcu życie zwalniało swój bieg.

Pograliśmy w karty, towarzystwo rozłożyło się do snu, pada wciąż jak sto pięćdziesiąt. Wygląda na to, że znów tu zalegniemy. Jest bardzo miło. Humor się poprawił, dworzec jest śliczny, drewniany i przytulny niby schronisko PTSM.
Od razu anektujemy przydzieloną nam przestrzeń. Np. Witek wyciągnął śpiworek i śpi na samiutkim środku sali, Tomek na jednej ławce, Ania na drugiej, Książe i Wojtek po ścianą, dziewczyny piszą, Szymer właśnie wstał.
Ciekawe, po co my się na tym kursie tak jorgamy, palimy ogniska w deszczu, klęcząc w mokrej trawie. Czemu zawsze jest tak, że wysiadamy rano z pociągu i jaka by nie była pogoda zasuwamy gnani adrenaliną. Do drugiej, trzeciej w nocy. A teraz, wszyscy ekskuranci, patrzymy leniwie za okno: Eee, pada... Jak mówią geografowie, na niebie "jednolita zasłona stratusów".
Teraz chmury się trochę podniosły. Odsłoniły niskie, lesiste grzbiety i najpiękniejszy motyw krajobrazowy, czyli tory niknące za zakrętem. Brzozy i krzywy płotek, wesoło pomalowane drewniane domeczki (jak te wiejskie szkoły, gdzie nocowało się z harcerzami) czarno-biała, łaciata Mućka - wedle Gosi "żre". Ciekawe, jak Buriaci nazywają krowy.
Posuwamy się przez Rosję ruchem robaczkowo-ślimaczym, powolutku, od jednej stacji do drugiej. Dobrze, że zamieniliśmy wreszcie kandelabry i marmury na ciche, zapomniane stacyjki.

Ale każdy deszcz się kiedyś kończy i trzeba było wreszcie ruszyć.

Jak pies je, to nie szczeka. Wszystkie mordki w skupieniu zajęte są pochłanianiem kisielu, słychać tylko skrobanie łyżek o dno.
Czy na pewno wszyscy wiedzą, jak smakuje Glut Górski - Wersja Ekskluzywna (GGWE)? Z czekoladą, bakaliami, cymamonem, goździkami...
A propos, odchodzi wciąż handel wymienny bakaliami, największe emocje budzą chyba daktyle, wymieniane chętnie na śliwki.
Tu polubiłam nawet rodzynki, bo są malutkie i można słodycz porcjować w nieskończoność.

I wreszcie uwaga z kulinariów mogła przesunąć się na inne aspekty rzeczywistości.

Wczorajszy dzień obfitował w wydarzenia. Droga przez dolinę była - jak to tu nazywamy - maxerska. Co i rusz bystre potoki, które przekraczałyśmy to wisząc na ręce Witka, to balansując na zaimprowizowanej kładce, to skacząc po skałach. No i odkrycie sezonu - w Chmar-Dabanie jest kosówka. Przetelepałyśmy się przez nią z gestem, trawersując prawie pionową ścianę. Dziewczyny chyba polubiły kosóweczkę.
No a teraz zalegamy, chłopcy budują wiatę wokół naszych stajanek. Zapach świąt - mówi Ania. A nam trochę żal wycinanych drzew.
Pogoda jest najukochańsza, londyńska, czyli mgła nie do przejrzenia. Ciepło, a drobniutkie kropelki wody unoszą się w powietrzu. To już koniec sierpnia, już miesiąc w Rosji. Taki jest ten wyjazd niespieszny, ale krótki bardzo się wydaje czas, który pozostał.
Dobrze, że wczoraj rozpatrzyliśmy się na piękno tej okolicy, bo dziś nic już nie widać. Ci, co byli w Tatrach mówią, że tu jak Pod Reglami, jak taka dłuższa Dolina Strążyska, tylko sto lat temu. Są tu ogromne, prostokątne głazy, z których zwieszają się gałęzie kosówki, poczerniałe nagle jarzębiny, liście bergenii pod nogami.

Jak na nas, zalegliśmy krótko, bo tylko na trzy dni.

Jutro opuszczamy naszą chatę szamana, przenosimy się za pieriewał. Tam jest podobno całkiem inna pogoda, późne lato. U nas za to jesień w pełni, Gosia przyniosła jarzębiny na korale.
Dobrze, że wiatr dziś od Bajkału, dym nie leci do chatki.
Na przełęczy świat wyglądał całkiem przyjaźnie, także z punktu widzenia meteorologii.
Bardzo ciekawa jest geografia poglądowa. Wcześniej Martini, a teraz Ania, Tomek i Szymer co rusz opowiadają o skałach, chmurach, inwersjach itp.
Biwakujemy nad jeziorkiem jak ze snu. Wokół skały, limby, kosówka i złote, jakby podświetlone słońcem listki jakiś krzewinek. Słychać tylko szum wiatru i podskórne życie ziemi: małe potoczki, co nagle wyrastają spomiędzy głazów, a tak tylko szumią pod trawą.

Potem było trochę inaczej, warunki niezbyt sprzyjały pisaniu, bo okazało się, że woda i atrament to wrogie sobie żywioły.

Utulik. Pierwszy raz po maxerskich dwóch dniach doświadczamy takich luksusów. Pokoik czteroosobowy (damski!), gorąca woda w łaźni. Zmęczenie. Bo było trochę ciężko. Najpierw kilka godzin spadoryja w mokrej kosówce w śniegu. O czwartej po południu zapanowała radość, gdyż zeszliśmy do doliny Sołzanu, wierząc w istnienie ścieżki. Rozkwitły nawet plany, żeby skoczyć do Bajkalska, na gorącą rybkę.
O ósmej, nieprzytomni po paru godzinach skał, kosówki itd., w minorowych nastrojach i w deszczu rozbiliśmy namioty.
Asia, Gosia i Książe śpią w kilkucentymetrowym jeziorku, wszystko mokrutkie. Rano pada. Teraz śpimy w turbazie, oczy się kleją, zębów nie myję. Dobranoc.

Nastała susza.

Na kaloryferze w korytarzu leży sześć scarp: malutkie Ani, średnie Gosi, duże moje. Grzałki do butów, o których opowiadał Martini, to byłby bardzo dobry pomysł.
Suszenie rzeczy przerasta nas i przeraża. Nienawidzę zapachu wilgoci. Tak mi szkoda moich kochanych, granatowych Scarp, wiernie służących, chroniących kostkę przed wykręceniem, przyczepiających się do najbardziej śliskiej skały. Żal mi kurtki ubłoconej i wysmarowanej żywicą, żal skarpet, które spędziły noc w mokrym igliwiu. Żal Asi śpiworka, bo tak jest przeraźliwie mokry i sflaczały.

A kiedy już wszystko wyschło, pojechaliśmy żegnać się z Bajkałem.

Jedziemy wyjorganą drogą. Po lewej Bajkał, po prawej główny grzbiet Chamar-Dabanu, piękny w ukośnym słońcu jak sen. Wszystko nurza się w złotych liściach Już czuję, że jesień idzie.
Czy myśmy w życiu widzieli coś równie pięknego? Podobno nie. Szymer mówi, że może Norwegia...
Już łapiemy powolutku falę powrotną, za trzy dni o tej porze będziemy już rozgoszczeni w naszym oczku, pić gorącą herbatę. Będziemy jeść, spać i grać w karty, a lato ucieknie.
Szkoda, że już coraz mniej złotego słońca.
Już w tym roku nie staniemy u stóp góry o śpiewnej nazwie, nie zawiśniemy uczepieni kosówki albo zahaczeni paznokciami o skałę. Trzeba przyzwyczaić płuca do miejskiego powietrza, po dniach i nocach w lesie.
W miarę podróżowania rośnie apetyt na jeszcze wyższe, jeszcze piękniejsze góry, na pociąg nie do Irkucka, a do Władywostoku, do Jakucji, na Kamczatkę. Dobrze, żeśmy zaryzykowali tę podróż.

Potem był już tylko...

Dworzec za dworcem. Dziś cały dzień włóczyliśmy się do Sliudance, rzucając tęskne spojrzenia na góry pokryte złotymi brzozami. Jeszcze te parę nocy można by pomieszkać w lesie, przy ogniu.
Rosja jest niewiarygodnie przyjazna, nawet natręci w większości są bardzo serdeczni. Ale potrafią umęczyć. Jak Aleksiej w turbazie "Czajka", ze swoim nieśmiertelnym: A u was kak? Męczyli jego koledzy, którzy naszych uległych panów zmuszali do picia wódki (lub, do wyboru, ciepłego spirytusu). Upodobali sobie Paszę (Księcia) i Wojtka. Sześć lufek tu, sześć tam, można się potem niedbale pochwalić, że się nad Bajkałem piło z Rosjanami.
A poza tym, niech żyją magiczne dworce!
Jeździmy sobie beztrosko po Rosji i tylko się cieszymy, ze tanio, że za parę złotych można się najeść. A oni, Rosjanie, żyją w tak niewiarygodnej biedzie. Dla nich nie jest tanio.
Patrzymy z perspektywy warszawiaków, więc te sławojki, wiejskie chałupy, puste sklepy to taki egzotyzm. Tymczasem i w Utuliku, i na wsi u moich rodziców tacy sami przepici panowie w kufajkach i gumofilcach, takie same babuszki i drewniane domy.

Zaraz koniec.

Wsiądziemy do pociągu. Zajmiemy miejsca. Ja na dole. Wyciągnę karimatę, śpiwór, polarek pod głowę, kosmetyki, kubek, łyżkę. Będzie herbata, jak tylko kipiatok się rozgrzeje. Będzie oglądanie nowej prowadnicy. Czy miła? Pojawią się karty.
Jutro urodziny Szymera, Tomek wyciągnie z plecaka nasz prezent - 5 litrów piwa Baltika.
Będę pić piwko, chwalić, że dobre. A może i Szymer postawi coś pysznego.
Takie są perspektywy na najbliższe dni.

W pociągu

Najlepiej się gra w karty w czwórkę. Od zguszczonki (słodkiego mleka w puszce) już nas mdli, więc zapijamy herbatą. Gosia z Księciem wyliczyli, że przejechaliśmy w sumie 16 tysięcy kilometrów.
Jeżeli zostawić na boku wszelkie porównania, cudze Mongolie, Kamczatki, Jakucje, to jest to wyprawa, o której śniłam. Kto wie, kiedy się taka druga przydarzy.
W sumie nie ma strat. Śpiwór Asi już nie śmierdzi, mam nadzieję, ze buty też nie. Martiniego przewodnik po Syberii trochę wymamłany. Odłupał mi się kawałek emalii z kubeczka, zgubiłam grzebień i ręcznik. Książe stracił namiot. Poza tym, wszelkie rany i obrażenia już się goją, tylko piszczele całe w sińcach. Chorowitki wyzdrowiały, zresztą od kiedy skończyły się leki, poziom hipochondrii też się znacząco obniżył.
Nie bardzo wierzę w powrót.

A jednak:

Za oknem zamiast złotej tajgi jakieś swojskie krzaki, zamiast syberyjskich chat wiadomo jakiej urody architektura. Z Białej Podlaskiej młodzież wraca ze szkoły. A my z wakacji. Śnił mi się jakiś sen. Buriacja? Ałtaj? Chamar-Daban? Chyba to jednak nie był sen, bo czy tak często zdarzają się sny dziesięciokrotnie symultaniczne? Spytajcie reszty, może mnie poprą.
Marta Cobel-Tokarska

Mój wyrzut sumienia


Kiedy siedzisz sobie w Paryżu, dostajesz internetowe zaproszenie na Wielką Wyprawę i wiesz, że nawet palcem nie kiwniesz w jej przygotowaniu -

Kiedy pytają Cię: a gdzie wy właściwie jedziecie? A kto załatwił sprzęt? A kto kupił jedzenie? A macie mapy? A Ty nie odpowiadasz, bo i co masz powiedzieć -

Kiedy myślisz o wszystkich, którzy też by pojechali, gdyby nie -

Kiedy patrzysz na wypchany Woodpacker 90 i myślisz sobie, że Twoja sześćdziesiątka jest - bagatela! - o jedną trzecią lżejsza -

Kiedy słuchasz, że spali na lodowcu, że rozmrażali nad epigazem buty, że wpadli do szczeliny -

Kiedy na zimnym biwaku grzejesz się w przytulności swojej puchówki, a ktoś ma tylko polar i przemoczone w potoku spodnie -

Kiedy wiesz, że na Ciebie czeka Bajkał, a na kogoś już tylko Warszawa -

Kiedy w dolince wezbranej rzeki zasypiasz w suchym śpiworze, a o szóstej rano budzą Cię głosy tych, którym w nocy woda podeszła do namiotu -

Kiedy słuchasz czyjegoś kaszlu, bo to nie Ciebie zawiało w pociągu -

Kiedy niesiesz damską porcję, a jesz tyle co chłopcy -

Kiedy stać Cię jeszcze na prowiant, na suweniry, na metro w Moskwie, a ktoś będzie jadł w pociągu "pilaw" z proteiny i ryżu, zaparzony wrzątkiem z kipiatoka -

Kiedy opowiadasz o wakacjach tym, co lato przeleżeli chorzy, tym, co usychali ze smutku, tym, co jedno i drugie -

Jak jest, powiedz? Trochę wstyd.

Małgorzata Preuss

"Kultura" ekskrementu w Rosji


Rosyjska toaleta, to chyba zbyt wysublimowane słowo, jest to po prostu dziura w ziemi, deskach, tudzież w kafelkach, nad którą trzeba przyjąć pozycję narciarza i uważać, aby nie zgubić trasy. Po sześciu tygodniach tak utrudnionych zjazdów największą przyjemność sprawiło mi zajęcie pozycji na porcelanowym tronie.

A oto klasyfikacja według standardu napotykanych przez nas toalet:

Dworzec w Utuliku, wiosce nadbajkalskiej - aby wykonać tą najbardziej przyziemną czynność na świecie wchodzi się do domku, który swym wyglądem przypomina oborę dla zwierząt. Wejścia są dwa, z jednej strony dla chłopców, z drugiej dla dziewcząt, ale wszędzie zapach jest ten sam. Już przed wejściem należy zatamować sobie dopływ powietrza, jest to jedyny sposób na przekroczenie progu tego bożego przybytku. Niektórym jednak to się nie udaje i swoje potrzeby załatwiają w "przedsionku". Jeżeli odważnym uda się wejść do środka to widok również, podobnie jak zapach, nie jest zachęcający. Po jednej stronie znajduje się drewniany podest z trzema otworami, nie przegrodzonymi żadną ścianką. Wiele trzeba w sobie przełamać, żeby wejść na niego mając świadomość, że w każdej chwili może on zarwać się pod nami, i że grozi nam lądowanie w...

Turbaza w Utuliku - tutaj również znajdziemy mały domek, do którego można wejść z dwóch stron. Tym razem jest on bardzo niepozorny, schowany między drzewami, ale i tu już z dość dużej odległości można zlokalizować jego położenie! Zapach ten sam, co na dworcu, ale może już nie tak intensywny, bo dziur jest tylko dwie z każdej strony. Luksusem jest jednak fakt, że są tu one oddzielone ścianką.

Dworzec w Sliudance - tu postęp jest już dość wyraźny: podłoże z drewnianego zmieniło się na kafelki, a dziura wyłożona została porcelaną. Jest tu nawet umywalka, co stanowi bardzo pozytywny akcent, ale nie cieszmy się przedwcześnie. Niestety nie została ona oddzielona od części bardziej intymnej, nic więc dziwnego, że w czasie widomych czynności ogląda Cię spora grupa widzów.

Dworzec w Bijsku, ostatnia stacja w kierunku - "Ałtaj" - tu "specyficzny" zapach osiąga swoje maksimum, ale przynajmniej intymność została zachowana. Każda z trzech dziur jest oddzielona od innych, a ponad to...uwaga...uwaga... można również zasłonić się z przodu zamykając drewniany parawanik. Niestety sięga Ci on jedynie do piersi.

Dworzec w Irkucku - tu standard jest bardzo wysoki, jak na rosyjskie warunki. Części z umywalkami nie można nic zarzucić, nie powstydziłby się jej żaden porządny hotel - kafelki, lustra, mydełko, suszarka do rąk... Jednak pomieszczenie z toaletami jest co najmniej zaskakujące. Przy dwóch ścianach mieszczą się po cztery miejsca klozetowe. W środku każdego z nich zamiast muszli znajduje się "porcelanowa dziura", są one wprawdzie oddzielone od siebie cieniutką dyktą, i mają one również drzwiczki zasłaniające Cię z przodu, sęk jednak w tym, że znowu sięgają Ci one jedynie do piersi. Możesz więc, w trakcie tak przecież intymnej czynności, spokojnie porozmawiać z sąsiadem, jak i poczuć na sobie spojrzenia osób oczekujących, które przyglądają Ci się i oceniają, na jakim etapie jesteś i kto z obecnie korzystających z toalety wyjdzie najszybciej...

Gosia Preuss

A może nad Bajkał?


I oto wynikiem głosowania naszym kolejnym celem w głębokiej Rosji stało się jezioro Bajkał. Aby wyruszyć w tym kierunku znowu musieliśmy się znaleźć w Nowosybirsku. To jakby déjá vu - dokładnie dziewiętnaście dni temu byliśmy tutaj po raz pierwszy w życiu. Teraz wszystko wyglądało dla nas tak znajomo: poczekalnia, do której można wejść po okazaniu ważnego biletu na pociąg, babuszki sprzedające pierożki za jedyne dwa ruble, tylko jeden czynny kantor w hotelu... Mieliśmy wrażenie, że zaczynamy naszą podróż od początku, choć w nogach czuliśmy jeszcze ałtajskie skały, lodowce i przełęcze. Perspektywa spędzenia najbliższych dwóch dni w rosyjskiej plackarcie wyglądała więc dla nas bardzo atrakcyjnie. Nie mieliśmy obaw, które towarzyszyły nam przy wsiadaniu pierwszy raz do kolei transsyberyjskiej. Wiedzieliśmy już, że możemy tu liczyć na wrzątek z kipiatoka, "prysznic", mycie głowy w toalecie, a przede wszystkim na utulający do snu turkot pociągu. Po takiej podróży wstąpiły w nas nowe siły, czuliśmy się zregenerowani, gotowi na nadchodzące przygody.

Zaraz po przyjeździe do Irkucka kupiliśmy bilety powrotne do Polski. Dzięki temu wiedzieliśmy, ile dokładnie dni mamy jeszcze do dyspozycji i czy możemy dobrze zaplanować naszą dalszą wyprawę. Jednak przy tej okazji pojawiły się myśli o końcu naszej przygody. Zaczęły one krążyć wokół domu i bliskich, którzy zostali jakieś sześć tysięcy kilometrów na zachód. Ale przed sobą mieliśmy jeszcze przecież aż dwa tygodnie czasu, a może tylko dwa tygodnie...?

Obudziwszy się z tej chwilowej melancholii zaczęliśmy zwiedzać Irkuck - "Paryż Syberii". Deszcz skutecznie nam to utrudniał. Mieliśmy wrażenie, iż zawędrował on tutaj za nami aż z doliny Ak-kem. Znaleźliśmy jednak na to wspaniałe antidotum. Podzieliliśmy się na dwie grupy. Jedna czekała, aż pozostała część zwiedzi miasto, a potem nastąpiła wymiana. Ale gdzie można usiąść, żeby było ciepło i przytulnie, i żeby na plecaki nie padał deszcz? Najlepszym miejscem okazały się wygodne fotele w jednym z najlepszych hoteli Irkucka. Pani w recepcji oświadczyliśmy, że być może tutaj zanocujemy, ale decyzja ta zależy od kierownika naszej grupy, który niedługo powinien się pojawić. Wszystko to wyartykułowaliśmy w płynnej angielszczyźnie, tak więc pani w recepcji nabrała do nas szacunku. Mogliśmy teraz bezkarnie wylegiwać się na mięciutkich fotelach i odsypiać senne zaległości. Nie wzbudziliśmy także żadnych podejrzeń, gdy nastąpiła wymiana grup oczekujących, ani nawet nasze wyjście, kiedy nadszedł czas odjazdu pociągu, na który oczekiwaliśmy.

Tym razem podróż okazała się najkrótszą wśród naszych przejazdów koleją transsyberyjską. Po dwóch godzinach po raz pierwszy zobaczyliśmy jezioro Bajkał. Wśród mgieł i deszczu wyglądało ono czarująco. Wszyscy z przejęciem wpatrywaliśmy się w coraz piękniejsze obrazy pojawiające się za oknem pociągu. Ludzie wokół patrzyli na nas z odrobiną zdziwienia, drwiącymi uśmieszkami na twarzy. Pewnie myśleli: "Czego oni tak wypatrują, Bajkału nie widzieli?". Dla nich był to codzienny widok, który towarzyszył im w drodze do pracy. My jednak nie zwracaliśmy na nich uwagi i coraz łapczywiej "pożeraliśmy" to wszystko, co się przed nami ukazywało. Tak samo zachwyciła nas wioska Utulik, do której dojechaliśmy po kilku godzinach podróży wzdłuż brzegu Bajkału. Tu zaczynała się ścieżka prowadząca na Pik Porożysty, który zamierzaliśmy zdobyć. Sama wioska wyglądała jak z bajki - każdy domek był drewniany, pomalowany na wesoły kolor, z przepięknie obramowanymi oknami. To właśnie zdobienia okien świadczyły o zamożności ludzi zamieszkujących dany dom. Były one więc wykonane bardzo misternie, a zarazem były tak różnorodne, że nie znaleźliśmy dwóch identycznych (w niektórych elementem zdobniczym była pięcioramienna gwiazda). Dworzec w Utuliku również wyglądał bardzo zachęcająco - pusta, duża sala z ławeczkami, aż prosiła się o to, żebyśmy tutaj trochę zostali. Tak też zrobiliśmy, szczególnie, że za oknem wciąż siąpił deszcz i niektórzy z nas nie czuli się najlepiej. Jak się okazało w naszej grupie zapanowała epidemia grypy i już trzy osoby miały gorączkę. Nieodzowna była więc końska dawka aspiryny i ciepła noc na dworcu.

Następnego dnia rano było już zdecydowanie lepiej. Zarówno z pogodą, jak i z naszą grupową epidemią. Zza chmur wyszło słońce, pierwszy raz od kilku dni, a osoby chore czuły się na siłach, aby zacząć wspólnie forsowanie pasma Chamar-Daban. Pierwsze podejście dało nam nieźle w kość. Przez ostatnie cztery dni nogi odzwyczaiły się od takiego wysiłku, a nasze po brzegi wypełnione brzuchy znacznie trudniej było nieść pod górę. Niedługo jednak potem znaleźliśmy się w dolinie, która miała nas zaprowadzić pod sam Pik Porożysty (2020 m n.p.m.). Potok, wzdłuż którego teraz szliśmy, był zdecydowanie bardziej przyjazny niż lodowcowy Ak-kem. Woda nie mroziła już palców i wszystkiego co się do niej włożyło. Była spokojna, ale miejscami dość złowroga. W tym okresie poziom strumienia był wyjątkowo wysoki i często zalewał naszą ścieżkę. Niejednokrotnie musieliśmy dokonywać iście cyrkowych akrobacji, aby nie zamoczyć butów, jednak nie wszystkim się to udawało. W jednym miejscu rzeka zmusiła nas nawet do budowy mostu, ale chłopcy i z tym dali sobie radę. Po dwóch dniach samotnych walk w tych górach (nikogo nie spotkaliśmy na naszym "szlaku") dotarliśmy wreszcie na miejsce biwakowe pod Pikiem Porożystym. I tu spotkała nas wielka niespodzianka. W skrzętnie owiniętym folią pakunku znaleźliśmy... ziemniaki, makaron, ryż, mleko w proszku, kus-kus, herbatę, której właśnie zaczęło nam brakować! To był raj. Szczególnie dla chłopców, którzy od pewnego czasu zaczęli marudzić na małe porcje jedzenia i usilnie starali się je zwiększyć. Jeden z kolegów, gdy tylko zobaczył ziemniaki, wyjął nóż z plecaki i zaczął je obierać. I tak uczta trwał do wieczora. Spać poszliśmy z pełnymi jak nigdy brzuchami.

Następny dzień nie przywitał nas już tak wesoło. Wszystko wokół osnuła mgła, unosząca się znad Bajkału. Wczorajsze widoki na otaczające nas góry i rysujące się w dole jezioro poszły w zapomnienie. Nie mogliśmy iść w góry, ale mimo tego nuda nam nie doskwierała. Mieliśmy przecież tyle jedzenia, z którego mogliśmy komponować przeróżne posiłki. Gdy chłopcy najedli się do syta odezwał się w nich zew "prawdziwego mężczyzny". Wszyscy podchwycili pomysł budowania zadaszenia nad ławeczkami, które stały przy ognisku. Po kilku godzinach fizycznej pracy daszek zmienił się w trójścienną chatę z oknem na Bajkał. Chłopcy prześcigali się w tężyźnie fizycznej ścinając coraz grubsze pnie drzew, a potem rozłupując je na drobne kawałki i dorzucając do ognia. Gdy tego wieczora jak zwykle zaczął padać deszcz, mogliśmy się wszyscy schować w naszym prowizorycznym domku. Po paru minutach doceniliśmy jednak wyższość nieprzemakalnych materiałów, z których były zrobione nasze namioty.

Kolejny dzień upłynął nam na dalszym tzw. życiu obozowym, pogoda umożliwiła nam już jednak mały rekonesans po okolicy. Po leniwym poranku, jak zwykle osnutym nieprzeniknioną mgłą, zaczęliśmy wspinać się na przełęcz pod Pikiem. Stamtąd rozciągał się cudowny widok na otaczające nas góry. Był on jednak przerywany ciągle przetaczającą się mgłą. Dzięki temu krajobraz nabrał magicznego charakteru. Uświadomiliśmy sobie, że w górach nie ma już nikogo oprócz nas. Tylko my i dzika przyroda! Kontynuowaliśmy naszą wspinaczkę zdobywając okoliczne szczyty, wczuwając się w jesienny charakter Chamar-Dabanu. Po powrocie z całodziennej przechadzki zdążyliśmy tylko zjeść syty posiłek przed tym, jak rozpoczęła się prawdziwa nawałnica. Szybko uciekliśmy do namiotów i liczyliśmy jak daleko od nas uderzają pioruny. Po burzy niebo wyglądało niesamowicie - otaczała nas czerwień pożaru.

Następny dzień przywitał nas oślepiającym słońcem. Oczy bolały od blasku, tak nieoczekiwanego po trzech dniach oplatającej wszystko mgły. Aby wykorzystać tą niespodziewaną zmianę pogody szybko zebraliśmy się, spakowaliśmy obóz i ruszyliśmy na Pik Porożysty. Zanim jednak dotarliśmy do szczytu pogoda znowu spłatała nam figla. O słońcu mogliśmy już zapomnieć i wokół nas znowu pojawiła się, dobrze nam już znana, mgła. Widoki marne, a do tego jeszcze dwóch kolegów poszło inną drogą na szczyt i nie mogliśmy się teraz odnaleźć. Zapaliliśmy ognisko na przełęczy, grzaliśmy się i czekaliśmy na tę druga ekipę. Długo nie przychodzili, a nam szkoda było biednej kosówki, którą musieliśmy palić. Kilku panów wyszło drugiej grupie naprzeciw i po długich nawoływaniach udało im się jakoś ich namierzyć. Chłopcy przyznali się później, że gdyby nie pomoc z naszej strony, to musieliby schodzić w dół i wchodzić ponownie naszą drogą. Zaoszczędziliśmy więc trochę czasu oraz nerwów i wszyscy razem zaczęliśmy schodzić w dolinę po drugiej stronie Piku Porożystego. Jakieś dwieście metrów pod szczytem znajdowało się jezioro Martwe, gdzie założyliśmy kolejny biwak. Okolica była przepiękna - jeziorko ze wszystkich stron zamknięte górami; przeźroczysta woda, kosówka, limby... Powietrze na tej wysokości było przenikliwie chłodne, więc długo rozgrzewaliśmy się przy ognisku. Problem stanowił jednak opał. W zasięgu kilku metrów nie było niczego innego oprócz kosówki. Leader wyprawy wykazał się wspinając się kilka metrów do góry po jednym z otaczających dolinę stoków i wycinając dwie limby. Żal nam było tym palić, ale cóż, nie mieliśmy wyjścia, musieliśmy przygotować coś do jedzenia, a epigazy już nam się kończyły. Tym razem musieliśmy się zadowolić naszym typowym górskim jedzeniem, czyli proteiną i kus-kusem. Przy ognisku zastanawialiśmy się, czy nie zostać w tym miejscu jeszcze jeden dzień, tak bardzo nam się tutaj podobało.

Następnego dnia nie mieliśmy wątpliwości co robić. Obudził nas grad uderzający o poły namiotu, a po wyjściu z cieplutkiego śpiwora okazało się, że krajobraz z jesiennego zmienił się na zimowy! Już tylko kaszka ugotowana na epigazie i zmykamy stąd! Ubrani we wszystkie najcieplejsze rzeczy okrążyliśmy jezioro i oto, zamiast łagodnego zejścia w dół doliny, na które liczyliśmy, ziemia jakby urwała się pod nami. Jakieś tysiąc metrów prawie pionowo w dół, które musieliśmy pokonać przy non stop padającym deszczu. Na dodatek nie mogliśmy znaleźć żadnej wygodnej ścieżki, musieliśmy więc iść tuż przy strumieniu. Kamienie, po których szliśmy, były bardzo śliskie, każde złe postawienie nogi groziło upadkiem. Po pewnym czasie i ta droga stała się niemożliwa do przejścia, ponieważ nasz strumień niespodziewanie zmienił się w wodospad. Szliśmy kosówką, co wcale nie było przyjemniejsze. Nogi cały czas grzęzły w gałęziach i bardzo dużo trzeba było trudu, żeby uwolnić się z tego uścisku. Cały czas padał deszcz, wszystko było obślizgłe, a my mieliśmy coraz mniej sił. Po czterech godzinach udało się nam osiągnąć dno doliny. Odetchnęliśmy z ulgą mając nadzieję, że najgorsze za nami. Chcieliśmy jak najszybciej zejść i przespać się na dworcu, w cieple, a nie w naszych mokrych śpiworach. Droga doliną okazała się jednak równie uciążliwa, jak pamiętne zejście. Co raz gubiła się ścieżka, nie wiadomo skąd pojawiały się skałki, które trzeba było pokonać. Mimo wszystko narzuciliśmy sobie duże tempo i grzaliśmy naprzód. Szybko zapadł zmrok, niektórzy chcieli iść dalej przy zapalonych czołówkach, ale siły nie pozwoliły nam już na to. Niestety w okolicy nie było dobrego miejsca na nocleg. Po godzinnym marszu po ciemku zdecydowaliśmy się na bardzo nierówny teren pod rozbicie namiotów, ale cóż mieliśmy zrobić? Wyjęliśmy sprzęt. Namioty - mokre, karimaty - mokre, śpiwory - niestety mokre! Czekała nas długa noc. Robiło się coraz zimniej, a pod naszym namiotem zbierało się coraz więcej wody. Około pierwszej mogliśmy już swobodnie pływać w mokrych do ostatniej nitki śpiworach. Gdy tylko wstał świt włożyliśmy na siebie wszystkie okropnie przemoczone ubrania i nie czekając na siebie zaczęliśmy szybko iść dalej. Trzeba było się rozgrzać! Pocieszała nas myśl, że do końca doliny było już tylko trzy godziny marszu. Nasze wyliczenia i oczekiwania okazały się jednak zawodne. Szliśmy i szliśmy, a celu nie było widać. Znowu musieliśmy pokonywać liczne skałki na naszej drodze, ale w pewnym momencie doszliśmy do wniosku, że ten wysiłek jest bez sensu i zaczęliśmy przechodzić strumień w tę i z powrotem, mijając w ten sposób napotykane utrudnienia. Nie było już dla nas różnicy czy zamoczy nas strumień. I tak cały czas byliśmy całkowicie przemoczeni. Niestety ta metoda również zawiodła, gdy rzeka stała się szersza i niebezpiecznie było ją przekraczać. Kolejna skalna ścianka po prostu nas dobiła. Dobrze, że była to już ostatnia przeszkoda. Około godziny osiemnastej doszliśmy w końcu do Bajkalska - miejscowości położonej u wyjścia doliny.

Teraz pozostało nam już tylko dojście do siebie. Pojechaliśmy z powrotem do Utulika i zatrzymaliśmy się tam w ośrodku nad samym brzegiem Bajkału. Za spędzenie tam dwóch dób zapłaciliśmy naszymi ostatnimi pieniędzmi, ale opłaciło się. Jeszcze tego wieczora skorzystaliśmy z rosyjskiej bani, czyli sauny. Polewaliśmy się gorącą wodą, biliśmy się witkami wierzbowymi. Było cudownie. Odtajaliśmy po dwóch dniach mrożącego deszczu....

Marcin Szymczak

Ałtaj - wspomnienie z podróży


Ostre, poszarpane szczyty Ałtaju Rosyjskiego rysowały się na horyzoncie. Nie dane nam jednak było podziwiać ich uroku, gdyż pokonywanie stoku wymagało nie lada wysiłku. Do podstawy ściany pozostało jeszcze około siedemdziesiąt, metrów prawie pionowego lodu. Tam w dole, na prawie płaskiej powierzchni lodowca Mensu planowaliśmy rozbić nasze namioty. Lodowiec, jeden z największych w całym Ałtaju, z tej wysokości wyglądał rzeczywiście imponująco. Tu w rosyjskiej części tych gór jest ich kilkaset. Największe, jak na przykład Mensu lub Berelski dochodzą swą długością do kilkunastu kilometrów.


* * *
"Zaledwie" trzy i pół doby jedzie pociąg z Warszawy do Nowosybirska - stolicy Syberii i choć wydawać by się mogło, że jest to bardzo długo, to jednak "życie pociągowe" płynie całkiem szybko. Za oknem wszystko wygląda jak w kalejdoskopie. Zupełnie równinne tereny Białorusi i europejskiej części Rosji, nagle zmieniają się w pagórkowaty Ural. Co chwila, gdzieś daleko na horyzoncie lub całkiem blisko, pojawiają się złocone kopuły cerkwi. Wreszcie, po dwóch dobach podróży, wkraczamy na tereny Syberii. Brzozowe lasy tajgi, o których wcześniej tylko czytaliśmy, otaczają nas z każdej strony.


* * *
Aby znaleźć "niebiański" Ałtaj na mapie Azji trzeba skupić swój wzrok na samym jej środku. To właśnie tu, na granicy czterech państw: Rosji, Kazachstanu, Mongolii i Chin. Dotarcie tam, to jednak trochę większy problem. Cztery doby w pociągu, potem sześćset kilometrów bezdrożami Kraju Ałtajskiego i prawie cztery kolejne dni z ciężkim plecakiem spędzone na dojściu pod północne urwisko najwyższego szczytu - Biełuchy.


* * *
Nasza dziesięcioosobowa ekspedycja wystartowała z niewielkiej wioski Tjungur, położonej na wysokości zaledwie ośmiuset metrów. Przed nami blisko kilkanaście dni na "końcu świata" i ponad trzy i pół tysiąca metrów różnicy poziomów. Dźwigając prawie czterdziestokilogramowe plecaki, obciążone do granic wytrzymałości sprzętem wspinaczkowym i jedzeniem pniemy się do góry wzdłuż doliny Ak-kem. Na horyzoncie pojawiają się pierwsze ośnieżone szczyty tzw. "Katuńskiej Podkowy". Podchodzimy główną doliną pod najwyższą Biełuchę, która z tej strony wygląda najbardziej imponująco. Dwuipółkilometrowe pionowe urwisko północnej ściany zaliczane jest do największych trudności wspinaczkowych w całej Rosji. Nie tylko z powodu swojej wysokości, ale ogromnych, kilkudziesięciometrowych nawisów śnieżnych pod szczytem.


* * *
W namiocie zrobiło się niemiłosiernie gorąco. Po wczorajszym załamaniu pogody i dużym mrozie w nocy nikt by się nawet nie spodziewał, iż poranek będzie aż tak pogodny. Powoli rozsunąłem zalodzony suwak namiotu Takiego widoku nie zapomina się do końca życia. Północna ściana Biełuchy błyszczy niczym ze srebra we wschodzącym słońcu. Na niebie nie widać ani jednej chmurki. Zapowiada się wspaniały dzień. Nawet przez chwilę nie przechodzi mi przez myśl, iż popołudnie okaże się tak diametralnie inne.
Powoli osiągamy przełęcz Titowa. Ostatnie czterdzieści metrów jest najtrudniejsze. Wolno, noga za nogą, z ogromnym plecakiem, żlebem, który wydaje się nie mieć końca. Cóż wysokość robi swoje. Po biwaku na wysokości trzech tysięcy metrów znacznie podnieśliśmy się ponad lodowiec Ak-kem. Widoki zapierają dech w piersiach. Majestatyczna, oświetlona ostatnimi promieniami słońca, Biełucha wznosi się tuż obok. Za nią "morze" gór, aż po horyzont. Te najdalsze to już Mongolia i Chiny.
Nagle czuję ostre szarpnięcie liny i widzę kątem oka znikającą postać Wojtka. Przecież tu, na siedemdziesięciostopniowym, lodowy stoku nie jestem w stanie go utrzymać. Te krótkie chwile zdają się nie mieć końca. Pole widzenia ogranicza mi na dodatek załom stoku tuż przy szczelinie brzeżnej lodowca Mensu. Rozumiem po chwili, że przyjaciel znalazł się na wąskiej krawędzi życia i śmierci.
Zmrok zapada coraz szybciej. Na policzkach czuć pierwsze płatki śniegu. Wzmaga się porywisty wiatr. Co chwila w oddali słychać huk lawin. To będzie ciężka noc. Tu na wysokości przeszło trzech tysięcy metrów w środkowym Ałtaju, gdzie do najbliższej wioski jest cztery-pięć dni drogi, wszystko może się zdarzyć. O ile noc upłynęła w miarę spokojnie, o tyle poranek wita nas świeżym śniegiem, który spadł w nocy i przykrył widoczne wczoraj szczeliny lodowca. Dzisiejszy dzień będziemy mieli długo w pamięci.


* * *
Ałtaj to jedno z wielu pasm górskich Azji. I choć nie może z niektórymi konkurować pod względem wysokości, gdyż najwyższe przewyższają go o dobre cztery tysiące metrów, to jednak wydaje się mieć swój jedyny i niepowtarzalny urok. Wielkie ścianowe lodowce schodzą tu wprost w zarośla karłowatej limby i modrzewia. Gęsta i nieprzebyta tajga za swą górną granicę występowania obrała w dużej mierze czoło lodowców. To właśnie roślinność jest tu najbardziej zachwycająca. Góry te, ciągnące się na przestrzeni setek kilometrów są częścią wielkiego systemu górskiego Azji południowej i wschodniej. Poczynając od najwyższych Himalajów poprzez Pamir, Tien Szan i kończąc na najbardziej odległych Górach Kołymskich w pobliżu cieśniny Beringa. System ten to strefa niegdyś bardzo aktywna. To tu, podczas dawnych fałdowań wydźwignął się Ałtaj. Góry stare, lecz o znacznie odmłodzonej rzeźbie podczas ostatniego zlodowacenia. Wielkie lodowce formowały krajobraz Ałtaju przez tysiące lat. Obecnie jest ich kilkaset, a swą powierzchnią prawie dwukrotnie przewyższają wielkość naszych rodzimych Tatr. To właśnie działalności lodowców zawdzięczamy obecny wygląd krajobrazu, którego głównym składnikiem są ostre, poszarpane szczyty i głębokie doliny o bardzo stromych zboczach. Niestety w ostatnim okresie można zauważyć regresję lodowców, a w niektórych miejscach nawet i zanik. Piękno gór, ich majestat i niedostępność skłoniły nas do zorganizowania wyprawy właśnie w tym rejonie.


* * *
Mgła ogranicza widoczność do zaledwie kilku metrów. Z mapą w ręku próbuję odczytać gdzie się aktualnie znajdujemy. Pomyłka o kilka metrów może oznaczać dla nas wielkie kłopoty. W jednej chwili chmury rozeszły się na tyle, iż widzę daleko w dole przełęcz Drużba, miejsce dogodne do przekroczenia skalnego grzbietu, który oddzielał nas od doliny Ak-kem. Znajdujemy się kilkaset metrów powyżej na bardzo stromym skalnym żebrze, z jednej strony mając ogromne nawisy śnieżne, a z drugiej, znacznie poniżej, spękaną powierzchnię lodowca. Nagle...


* * *
Tu urywa się opowieść o zmaganiach z ałtajską przyrodą. Uczestnicy po zdobyciu Biełuchy i kilku ważniejszych szczytów w Katuńskiej Podkowie dotarli z powrotem w dolinę rzeki Katuń. Po uzupełnieniu zapasów żywności udali się dalej na wschód Rosji, tym razem nad Bajkał i w dziewicze góry Chamar-Daban. Ale to już zupełnie inna historia...