Poeci i Wierszokleci
Poeci i Wierszokleci
Pączuszki i wieloryby, czyli leśne skrzaty i wesołe nutki w akcji
Siedzimy sobie w nocy i patrzymy na Andromedę
A na niej siedzą zielone ludziki
I patrzą tak na nas i mówią:
Chono koledzy
Tam na Ziemi są gady i płazy
Ja wiedziałem, że tak będzie
Cofnęliśmy się w czasie
Ja wiedziałem, że tak będzie
całe dwa miliardy
Idziemy sobie nocą po grzbiecie Siwejki
Idziemy, idziemy, nie naśladujemy
i Trzecią Siwejkę już znajdujemy
A prowadzący mówi: Wyjmijcie śpiworki, tu nocujemy
Ja wiedziałem, że tak będzie
Nie miałem śpiworka
Ja wiedziałem, że tak będzie
To nie ostatnia Siwejka
na podstawie Grzegorza Halamy
Rafał Sarna
Być w górach nie wyjeżdżając z Warszawy,
Być w górach nie wyjeżdżając z Warszawy,
czyli kącik kulturalny
Dla tych, którzy nie mogą pozwolić sobie na długie ani nawet krótkie wypady w góry, otwieram ten kącik. Znajdziecie tu przeróżne informacje dotyczące tego wszystkiego, co dzieje się w Warszawie i co związane jest z tematyką górską oraz podróżniczą. Tym razem pragnę zaprezentować:
FILM:
"Himalaya" - jest to opowieść o tybetańskich koczownikach i ich wyprawie w celu sprzedania soli, od której uzależnione jest całe ich życie. Niektórzy klubowicze dobrze wyczuli klimat tego filmu inaugurując na seansie swoje kurtki puchowe.
WYSTAWY:
"Tchnienie himalajskiego wiatru" w galerii Nusantara - ul. Nowogrodzka 18. Ta wystawa to kilka zdjęć, które świetnie uchwyciły charakter tybetańskiego życia i piękno najwyższych gór świata.
Wystawa zdjęć o Jakucji (do zobaczenia przy ul. Marszałkowskiej 40/45) - "W oddechu syberyjskiej zimy", jest podsumowaniem pracy badawczej studentów UW. Niewielka ekspozycja pokazuje jak dobrze potrafimy się dostosować do wszelkich warunków, w których przyszło nam żyć. Ludzie uchwyceni na zdjęciach, mimo trzaskającego wokół mrozu, wciąż się uśmiechają.
KSIĄŻKI:
Seria albumów z przepięknymi zdjęciami: "Everest", "Mont Blanc", "Tybet" - to jednak rarytas dla zamożnych, cena każdej z tych pozycji przekracza 100 zł. Zdjęcia są jednak tyle warte. A Nas w Klubie można je nabyć po promocyjnych cenach.
"Od cepra do wariata" - to zbiór felietonów dotyczących Zakopanego autorstwa Rafała Malczewskiego, syna tego Malczewskiego, którego wszyscy rozpoznają. Opowieści z ówczesnego Zakopanego potrafią przenieść w okres międzywojenny, kiedy zbierała się tam śmietanka polskiego życia kulturalnego: Witkiewicz, Makuszyński, Chwistek, Bystroń, Choromański
"Hotel na dachu świata" Alec'a de Sueur'a - i znowu o Tybecie, muszę przyznać, że mój kącik stał się wyjątkowo tybetański, ale wybaczcie, nie mogę się powstrzymać. Bardzo gorąco chciałabym zachęcić do lektury tej książki, bo jest ona przede wszystkim bardzo żartobliwa, napisana z dużą lekkością, tak więc w wielu momentach nie można nie parsknąć głośnym śmiechem. Poza tym dobrze ukazuje ona stosunki panujące na dzisiejszym dachu świata I to wszystko z perspektywy faceta, który spędził tam pięć lat pracując w "Holliday In"
"Lapidarium IV" Ryszarda Kapuścińskiego - chyba nie muszę przedstawiać i zachęcać.
Album "Z Afryki" Ryszarda Kapuścińskiego - fotograficzne pasje naszego wybitnego reportera i podróżnika. Rekomendować nie trzeba.
Z ŻYCIA KLUBU WZIĘTE
Z ŻYCIA KLUBU WZIĘTE
Manewry kursowe
21-22 października. Pierwszy termin manewrów obył się bez wzruszeń i niespodzianek. Rewelacją wyjazdu był tajemniczy osobnik "wczepiony w drzewo pazurami i wiszący głową w dół" (jak relacjonowali przejęci kursanci). Po dłuższym śledztwie okazało się, że ów tajemniczy osobnik to krogulec (znamy, znamy, a świstak siedzi i zawija...). Jak widać, pasje ornitologiczne kwitną, dlatego też konieczne jest stworzenie przez zapaleńców odpowiedniej sekcji klubowej. Powrót do Warszawy odbył się tradycyjnie autobusami. Różne warianty uprzejmości ze strony kierowców PKS również zasługują na wzmiankę.
28-29 października. Tym razem Klub ukazał zdumionym manewrowiczom swe piękniejsze i jedyne właściwe oblicze (bez przesady - przyp. korekta). Grupą kursantów opiekowało się bowiem pięć kobiet. Nie wiedzieć czemu nie wzbudziło to entuzjazmu, nawet wśród męskiej części wyjazdu (dziwy nad dziwami - przyp. mzet). Powitał nas jęk zawodu. Same dziewczyny...? Na szczęście wskaźnik lambda potem się troszeczkę poprawił. Sposobów dotarcia na manewry jest na pewno wiele. Tradycyjne są chyba nie najgorsze, ale niektórzy preferują rozwiązania nietypowe. Marek z Prezesem wybrali sposób internetowo-mieszany, tj. po sprawdzeniu w Internecie rozkładu pociągów wylądowali w Małkini zamiast w Porządziu, a potem z fasonem zajechali na ognisko samochodem kierowcy UOP-u. Z pozostałych wydarzeń na uwagę zasługuje fakt, że na manewrach zawiązała się sekcja szybkobiegaczek manewrowych, z Kasią i Agnieszką na czele, które wprawiły obsługę imprezy w lekką panikę przybywając do szkoły-bazy o 144. Manewry zakończyły się tradycyjnie wielkim sprzątaniem, kawą cappuccino i spaniem w samochodzie (lambda w pojeździe Miśka była bardzo korzystna, dla Miśka oczywiście).
Pierwsza kursówka
17-20 października. Tak, tak, właśnie tyle trwa prawdziwa kursówka! Konwencja pierwszego wyjazdu kursowego była krajoznawczo-mglista, przynajmniej w grupie wizytowanej przez piękniejsza połowę redakcji (Beskid Sądecki i Małe Pieniny, na czele z leaderem Marcinem Szymczakiem). Uczestnicy mogli podziwiać pomnik Tysiąclecia na Radziejowej (we mgle), Rezerwat Białej Wody (we mgle i w nocy) i Wąwóz Homole (jak wyżej). Kursanci dzielnie oparli się pokusie powrotu ekspresem do Warszawy, a w nagrodę za wytrwałość zostali przegnani po Krupówkach, gdyż macki SKG sięgnęły tym razem do Zakopanego. W poniedziałek rano wszyscy karnie stawili się do codziennych obowiązków.
Andrzejki
23 listopada. Tego dnia u Ani Nowakowskiej odbyły się klubowe Andrzejki. Uraczeni bigosem Prezesa w dwóch wersjach: light i hot (dla twardzieli) klubowicze z zapałem oddali się wróżbiarstwu i białej magii. Zaczęło się kiepsko, bo już wróżba z kubeczkami wskazała pięciu paniom przyszłość w klasztorze. Na szczęście przeorostwo nam się udało. Nad trzódką sióstr SKG-anek mają czuwać Sir Thomas i Robert Sambierski. Niektórym panom i siostrze gospodyni pisane jest rychłe rodzicielstwo, innych czeka sława. Natomiast kol. Redaktor-Ostatni-Kawaler i Książe wywróżyli sobie opłakany los. Jak to w klubie górołazów i obieżyświatów nikt nie wylosował "dalekich podróży" ani "dużych pieniędzy". Mamy za to w perspektywie kilka ślubów, może nawet symultanicznych. Następna wróżba zamąciła w głowie przyszłym zakonnicom. Wykłuwało się igłą imiona wybranków, co obudziło tęskne nadzieje i stresujące podejrzenia. W wyścigu butów damskich i męskich zwyciężyli odpowiednio: Magda i Robert S., co potwierdziło wersję o rychłych ślubach. Rzucano też skórką jabłka przez lewe ramię, czasem z takim impetem, że trzeba było zmieniać rekwizyt. Ponieważ każdy nosi w sercu ukochane lub przynajmniej preferowane inicjały, odczytanie wróżby nie było do końca szczere i odważne. Wśród różnych pobożnych życzeń spotkaliśmy też chińskie znaczki. Czyżby kroiły się bliższe stosunki polsko-azjatyckie? Laliśmy również wosk przez klucz. Jakby w rekompensacie za pierwszą wróżbę, tutaj motywem przewodnim okazały się podróże - głównie do Australii (dwa Marciny), ale też do Stanów i Kanady. Miejmy nadzieję, że wywróżone wyprawy dojdą do skutku. Na razie zachęcamy szczęśliwców do szlifowania angielskiego. Wieczór zakończył się spektakularnie. Jednogłośnie przyjęto do Klubu trzech nowych członków. Są to: kol. red. Gosia Preuss, Agnieszka Kramkowska (zwana Adą) oraz Robert Ciszek. Gratulujemy młodziutkim klubowiczom, a także zarządowi, który rzutem na taśmie zrealizował roczną normę przyjęć do Klubu.
Druga kursówka
1-4 grudnia. Państwu dziennikarzom spodobało się na kursówkach i tym razem 3/4 redakcji wizytowało wyjazd w Beskid Niski grupy leadera Marcina Sz., zresztą chwilowo nieobecnego. Kursówka obfitowała w emocjonujące zdarzenia. Były znikające szczyty (np. zwielokrotniona późną nocą Siwejka), zygzakujące grzbiety, nadzwyczaj wygodne drogi, brykające jelenie... Prócz wyczynów kondycyjnych złapaliśmy też trochę intelektualnej aury. Do świetnych referatów (cerkwie łemkowskie, cmentarze wojenne, Magurski Park Narodowy) dołączył spontaniczny wykład z astronomii. W sobotnią noc bogowie oszczędzili nam właściwie mgły, spędziliśmy więc kilka romantycznych chwil na zboczu Banickiej Góry, słuchając opowieści Łukasza o gwiazdach, galaktykach i innych takich. Zgrupowanie kursówki odbyło się w chacie w Ropkach, gdzie spotkali się wszyscy uczetnicy wyjazdu. Co do konwencji muzycznej wyjazdu, prawdopodobnie doszłoby do sporów między poszczególnymi frakcjami. W pociągu królowali Golce i "Słodycze", natomiast grupa samochodowa katowała "Nie dzieje się nic" Turnaua. Wszystkich pogodził jednak Grzegorz Halama i jego "Oklaski". Poniżej prezentujemy zrodzoną w drodze na Ostry Wierch wersję tego kultowego utworu autorstwa kol. red. Rafała Sarny.
Potyczki z Chanem
Bartek Walczak
Potyczki z Chanem
Moja przygoda z Chan Tengri zaczęła się od dłuższej sesji w internecie. Pierwszy wypluty przez wyszukiwarkę adres doprowadził do strony poświęconej dokonaniom znakomitego himalaisty z Bielska-Białej, księdza Krzysztofa Gardyny, a dokładniej do akapitu poświęconego bynajmniej nie alpinistycznej części zawartości plecaka księdza: "Zabiera także z sobą oleje do udzielenia ostatniego namaszczenia. Przydały się raz, podczas wyprawy na Chan Tengri."...jej, wiadomo, że wyjazdy w góry wysokie oznaczają pewne ryzyko, ale żeby tak od razu z grubej rury?
* * *
Chan Tengri (Chan Tangiri Shungu, Kan-Too Chokusu, Hantengri Feng) jest drugim co do wysokości - po Piku Pabiedy - szczytem Tien Szanu i jednocześnie najbardziej wysuniętym na północ siedmiotysięcznikiem świata. Wprawdzie nadal pozostaje kwestią sporną, czy rzeczywiście przekracza magiczną liczbę siedmiu tysięcy metrów - rosyjscy geodeci umieścili trianguł w najwyższym "stałym" punkcie, tj. na skale (przy takim pomiarze wysokość wynosi 6995 m n.p.m.), niemniej w kopule szczytowej znajdują się śnieżno-lodowe bałuchy, z których bez większych przeszkód można pooglądać ów "stały punkt" z góry... Może jednak warto - jakkolwiek 7010 m n.p.m. brzmi cokolwiek przyjemniej - zostawić ten problem geodetom i wszelakiej maści wielbicielom górskich statystyk i zestawień spod znaku "naj...".
Charakterystyczna, marmurowa piramida Chan Tengri jest chyba najpopularniejszym celem dla alpinistów w centralnym Tien Szanie. Zdobyty w 1931 roku przez wyprawę Pochrebeckiego drogą przez Wschodnie Żebro szczyt doczekał się z czasem chlubnej roli ośrodka treningowego dla mastierów sporta Sowietskawa Sojuza i lekko licząc dziewiętnastu dróg, z czego ostatnią (przez Północną Ścianę) poprowadził zespół kazachskich wspinaczy pod wodzą Denisa Urubko w sierpniu tego roku. Wśród zwykłych śmiertelników popularna jest droga przez Zachodnie Żebro, wyceniona w skali rosyjskiej na 5a (5900 m n.p.m.- 7010 m n.p.m.), z dwoma wariantami dojścia do przełęczy 5900 m n.p.m.: od strony kirgiskiej szeroką i połogą doliną, za to z dużym zagrożeniem lawinowym, oraz od kazachskiej trudniejszym (5b), ale bezpieczniejszym grzbietem prowadzącym na przedwierzchołek (tzw. "plecy") piku Czapajewa (6100 m n.p.m.), następnie śnieżną granią dwieście metrów w dół na przełęcz.
Położenie poszczególnych obozów na północnej stronie Chan Tengri. Zdjęcie zrobione z przełęczy Jedenastu (5300 m n.p.m.)
Po przetrawieniu licznych projektów (m.in. wejścia przez Marmurowe Żebro od południa lub drogą Kuzmina od północy) zdecydowaliśmy się na wariant nieco bardziej realny, a mianowicie opisaną powyżej drogę przez plecy Czapajewa. Przewaga północnej, kazachskiej strony, niezależnie od mniejszego zagrożenia lawinowego (a jest to ważki argument, zwłaszcza w świetle wspomnień księdza Gardyny...), no i ciekawszej drogi, ma czysto ekonomiczny wymiar - Kazachowie póki co nie wprowadzili opłat za atakowanie szczytu. Zawsze to sto, szeleszczących i zieloniutkich, dolarów do przodu... Dużym utrudnieniem (znowu przede wszystkim w wymiarze finansowym) jest położenie bazy - zarówno tej na Północnym jak i na Południowym Inylczeku. Jedynym sposobem na sprawne dotarcie do podnóża Chana jest śmigłowiec, zaś alternatywą prawie tygodniowy trekking. Z drugiej strony, dojście do bazy o własnych siłach (czy raczej na własnych nogach) daje możliwość zaaklimatyzowania się bez biegania tam i z powrotem po tej samej drodze. I znowu sto, szeleszczących, zieloniutkich banknotów pozostaje w portfelu... hmm, same oszczędności.
23.07.2000 r.
Jak zawsze najtrudniej dowlec się na dworzec: 40-kilogramowy wór na plecach, 25 kilogramów w drugim plecaku z przodu i jeszcze ośmiokilogramowy namiot bazowy... Za jakie grzechy? W końcu nawet dżentelmeni z Renomy dają spokój z biletami bagażowymi; a my zaczynamy przypominać sobie o wszystkich drobiazgach pozostawionych w domu. Pieniądze, papiery, żarcie (gdzie wsadziłem słodzik?), sprzęt (tu jęk Piotra: k..., łopatka!), apteczka, węgiel, aspiryna, plastry (o w mordę), mydło jest, pasta do zębów, a lusterko? Ponad czterdzieści dni bez widoku własnej twarzy?! Z bolesnego odrętwienia budzi mnie dopiero widok białoruskiego pogranicznika obwąchującego mój wymęczony paszport. Spiryt? Potem przychodzi kolej na beczkę i znowu: Szto eta? Spiryt? Urzędnik z poczuciem humoru... Trudno się nie zgodzić, że przewożenie alkoholu w tym kierunku byłoby dosyć zabawne.
24.07.2000 r.
Moskwa, Dworzec Kazański. Szybko daje znać o sobie czeczeńska psychoza. W podziemiach milicjant sprawdza porzuconą pod ścianą reklamówkę. Każe nam się odsunąć i dzielnie szturcha pałką domniemany ładunek. Na szczęście tylko domniemany. Podróż jak zwykle zaczyna się od awantury. Pamiętając zeszłoroczną zadymę z kirgiskimi tragarzami w Biszkeku trzymamy na wierzchu dziabki. Jednak trochę trudno straszyć czekanem kobietę, nawet przy jej iście wielorybiej posturze i aparycji. Pani wprawnie rzuca na nasze prycze swoje sumki i rebionki, pozostaje nam tylko trzymać się kurczowo pozostałych skrawków wolnego miejsca i modlić o interwencję niebios, zwłaszcza, że niewiasta bez namysłu przechodzi do rękoczynów. Irek, po zainkasowaniu klapsa w głowę subtelną rączką o rozmiarach mojego uda, siedzi nieco oszołomiony, a tymczasem (chwała Wam, niebiosa) nadciąga z odsieczą prowadnik. Do dzisiaj nie wiem, czy to autorytet najważniejszej w końcu osoby w wagonie, czy delikatna poświata pełnego garnituru złotych zębów, czy może prosta konstatacja faktu, że bilety naszej dręczycielki były wystawione owszem, na te (tj. nasze) miejsca, ale na zupełnie inny miesiąc; dość, że ten skośnooki geniusz w kilka minut ujarzmił rozjuszone babsko. Cóż, uroki podróży plac-kartą...
28.07.2000 r.
Wreszcie Ałma-Ata... Po trzech dniach arcyinteresującego, płaskiego jak stół stepu za oknem, przetykanego miejscami resztkami po kołchozach, zrujnowanych fabrykach, wielbłądami, krzakami tamaryszku i oczywiście słupami, które Kazachowie najwyraźniej uwielbiają, stawiając czasem wzdłuż toru po kilkanaście rzędów; do tego ponad czterdziestostopniowy upał i szturmujące przedział babuszki z naręczami cuchnących skarpet z wełny wielbłąda: Naski, naski nie nada? Szkoda tylko, że pociąg na końcowej stacji stał tylko przez kilka minut, w efekcie część naszej ekipy (i gratów) została - i to dosłownie - odstawiona na bocznicę. Przedstawiciel Asiatourism, firmy zajmującej się całą papierkowo-transportową stroną wyprawy organizuje nam promocyjny darmowy nocleg na boisku w jakiejś zaniedbanej kazachskiej jednostce wojskowej.
29 07.2000 r.
Ostatnie uzgodnienia (i rozliczenia) z prezesem wspomnianej firmy - Rinatem Khaibulinem, notabene członkiem zespołu, który przeszedł słynną południową ścianę Lhotse, tak tragicznie zapisaną w historii polskiego himalaizmu i ładujemy się do autokaru. Następny przystanek to leżący około 380 kilometrów od Ałma-Aty "base camp" Akkol, lądowisko śmigłowca i - jak sama nazwa wskazuje - główna baza Asiatourism. Razem z nami jedzie Irina, Białorusinka, która po biwaku pod szczytem Dhaulagiri miała amputowane w połowie obydwie stopy. Ramiona ma całe pokryte bliznami - "Och, to po locie z lawiną" - wyjaśnia. Tak, Irina dała nam dobrą lekcję pokory wobec gór...
Pod wieczór docieramy do granicy militarnej zony, czyli ogrodzonej potrójnymi zasiekami z drutu kolczastego i dodatkowo chronionej pasem zaoranej ziemi strefy przygranicznej. Tu porzuca nas nasz kierowca wraz ze swym komfortowym autokarem, więc - po kontroli dokumentów, wszystko w radośnie siąpiącym deszczyku - ostatni kawałek pokonujemy pieszo.
Następnego dnia żegnamy część naszych gratów odlatujących śmigłem do bazy na Inylczeku, a sami ładujemy się na ciężarówkę typu Ural. Ten bez wątpienia imponujący pojazd miał niestety dwa istotne mankamenty, a mianowicie amortyzacje, a raczej jej brak, co tragicznie odbiło się na stanie naszych siedzeń, oraz odkrytą pakę, co - przy lejącym równo deszczu - równie fatalnie wpłynęło na samopoczucie. Niemniej dość sprawnie przejechaliśmy trzydziestoparokilometrowy odcinek doliny Bajancol, tak że po przesuszeniu rzeczy mogliśmy załadować plecaki na wynajęte od pasterzy koniki i - tym razem w słoneczku - przejść kolejne 17 kilometrów do czoła lodowca.
05.08.2000 r.
Już piąty dzień w pocie czoła łapiemy aklimatyzacje podchodząc na Marmurową Ścianę. Droga miała być prosta (4b) faktycznie taka jest - za nami jeden kruchy, trójkowy kominek gdzieś na wysokości 4600 m n.p.m. Po biwaku na szczycie Uzlowaja (4900 m n.p.m.) wbijamy się na niewielką przełączkę prowadzącą na pik Pogranicznik (ok. 5200 m n.p.m.); stamtąd już tylko szeroka grań i Marmarotnaja Stiena (6400 m n.p.m.). Cóż, kiedy góry ponownie nie omieszkały dać drobnej lekcji pokory... Przełączka to raczej problem psychiczny niż techniczny: trawers po ogromnym nawisie o nastromieniu rzędu 50 - 60 stopni; za to potężnego kopa adrenaliny zapewnia niezwiązany śnieg, brak możliwości asekuracji i kilometrowa lufa pod stopami... Wreszcie dopełzam do niewielkiego siodła mniej więcej po środku przełęczy, rąbię platforemkę i próbuję nieco rozeznać w sytuacji. Za mną trzej uwieszeni na czekanach panowie głośno wyrażają nadzieję, że nie pojadę, bo mogą nie utrzymać... i na dokładkę teraz dobrze widać odrywające się od zawietrznej strony kawałki nawisu. Tak, chyba trzeba było przyjść tu rano, a nie w południe. Nieświadomi, że oznacza to rezygnację z wejścia na Marmarotkę decydujemy się na zejście na odpoczynek do bazy.
10.08.2000 r.
Jak zwykle rano odkrywam, że padający w nocy śnieg zmienił geometrię ścian namiotu, w związku z czym całe to wilgotne obrzydlistwo leży na moim śpiworze. Wygrzebuję jedną rękę i z całej siły uderzam pięścią... I nic. Przy okazji w polu widzenia znalazł się zegarek - jest dziesiąta, a tu ciemno jak w grobowcu. Budzę Maćka i razem urządzamy malutkie trzęsienie ziemi. Pomaga, na suficie pokazuje się niewielka plama światła. Z trudem strząsamy jeszcze trochę śniegu z wejścia i wreszcie można powitać nowy dzień. Wystawiam głowę na zewnątrz... Tak, rozbiliśmy się na kamieniach moreny bocznej bezimiennego lodowca schodzącego z przełęczy Odinatzatow, no właśnie bezpośrednio na kamieniach, a tu ze śniegu wystaje tylko czubek drugiego namiotu. Po chwili rzeczony czubek zaczyna się trząść i przytłumiony głos obwieszcza, że p... taki sierpień. Ano co prawda to prawda... Kolejny klaustrofobiczny dzionek spędzony na graniu w kości i ponownym przeliczaniu naszych skromnych zapasów jedzenia. Właśnie nieszczególne zapasy żarcia skłoniły nas do rezygnacji z Marmarotnej Stieny i przejścia krótszą oraz prostszą drogą przez przełęcz Odinatzatow (5300 m n.p.m.; 3b). Nikt jednak nie przewidział tak totalnego załamania pogody. Następnego dnia wstajemy koło trzeciej we nocy, by przynajmniej część podejścia zaliczyć po zmrożonym śniegu. Oczywiście nie ma czasu na gotowanie, więc pierwsze picie i jedzonko będzie dopiero wieczorem. Ten scenariusz miał się powtarzać przez kilka kolejnych dni; no, przynajmniej do momentu, kiedy mieliśmy jeszcze coś o jedzenia - potem żywiliśmy się głównie zawartością apteczki, co przynajmniej nie powodowało specjalnej straty czasu. Tak na marginesie dodam, że największą popularnością cieszyły Glucardiamid i wszystkie środki od bólu gardła, a zupełnym przebojem stały się zagryzane śniegiem tabletki typu Plussz...
Pewną niespodziankę sprawił nam kilkusetmetrowy fragment grani wyprowadzającej na przełęcz. Fakt, że nie dysponowaliśmy żadnym opisem drogi (w końcu przejście tędy nie leżało w naszych planach) i kierowaliśmy się głównie papierkami i hmm... innymi śladami działalności człowieka; w każdym razie okazało się, że rosyjskie "3b" w odniesieniu do przełęczy może oznaczać konieczność przejścia miejsc o trudnościach sięgających tatrzańskiej zimowej czwórki i stromych lodowych progów - po prostu skala "przełęczowa" gdzieś koło tego stopnia się kończy... Brak opisu dał znać o sobie podczas zejścia na Inylczek - obchodziliśmy leżącą mniej więcej w połowie lodowca Odinatzatow barierę seraków stromym trawersem z - jak się okazało - niewłaściwej strony, co zakończyło się moim kilkunastometrowym lotem z lawinką i zakładaniem zjazdu. Po kilku godzinach (i w sumie szesnastu dniach w górach) nareszcie Północny Inylczek i baza; no a przede wszystkim pełen jedzenia depozyt.
18.08.2000 r.
Po dwóch dniach rozkosznego lenistwa wychodzimy późnym popołudniem do pierwszego obozu. To tylko kilka godzin marszu, najpierw płaskim lodowcem, potem nieprzyjemne lawirowanie między serakami i podejście niezbyt stromym zboczem; wszystko pięknie, tylko pogoda konsekwentnie do niczego. Cały czas mamy świadomość, że straciwszy zbyt dużo czasu nas dotarcie do bazy mamy przed sobą tylko jedną próbę, na drugie wyjście po prostu nie starczy czasu - trzeba wyrobić się na pociąg do Ałma-Aty. Trudno powiedzieć, żeby to szczególnie uskrzydlało... Do tego aklimatyzacja jedynie do 5300 n.p.m., trochę mało jak na siedem tysięcy.
22.08.2000 r.
Obóz trzeci na przełęczy pomiędzy Chanem a Czapajewem. Za nami największe trudności techniczne, a dokładniej uskoki przed "plecami" Czapajewa, w pełni zasługujące na wycenę 5b. Udało nam się rozbawić większość mijanych po drodze wspinaczy rozpaczliwym drapaniem po skale dziabkami i rakami - tu nikt się nie patyczkuje, większość po prostu drze w górę na małpach. Problem w tym, że od takiego "darcia" niektóre poręczówki z pewnością nie zasługują na zaufanie - postrzępione, wiszące na kilku włóknach nagminnie wystającego spod przetartego oplotu rdzenia, choć trzeba przyznać - przewodnicy z Asiatourism rozwiesili je praktycznie na całym podejściu. Duży dyskomfort sprawiają zrzucane przez schodzących bryłki lodu i kamienie, przynajmniej jest powód, żeby przywrzeć do ściany i spokojnie się wydyszeć. Wśród tych naszych mimowolnych "prześladowców" jest też kilkoro Polaków: jeszcze przed dwójką spotkaliśmy Adasia, który po niepowodzeniu na piku Lenina wziął, i to w bardzo ładnym stylu, odwet na bez porównania trudniejszym szczycie; przed "plecami" Czapajewa natomiast mijamy trzyosobową ekipę Alka Lwowa. Tymczasem dzień przymusowego "restu" w jaskiniach lodowych na przełęczy. Dziś mają miejsce zawody we wchodzeniu (raczej wbieganiu) na czas; najwyraźniej bolało Kazachów, że dotychczasowy rekord (bodaj 10 godzin i 40 minut) należy do westmena, choć bez wątpienia wspinacza wielkiego formatu - nieżyjącego już niestety Alexa Lowe'a. Może to faktycznie duma narodowa (w Kazachstanie zdaje się alpinizm jest o wiele bardziej doceniany niż u nas), może po prostu predyspozycje i doskonałe przygotowanie; dość, że pierwszy z zawodników, Denis Urubko, zameldował się na szczycie w niespełna osiem godzin od wyjścia z bazy... Mnie osobiście powaliła na kolana instytucja "punktów kontrolnych", a dokładniej ostatniego - trzej przewodnicy ze stoperami i notesami w rękach spędzili cały dzień ni mniej, ni więcej tylko na szczycie. No cóż, każdemu jego Everest... Na nasz Everest czas przyszedł 23 sierpnia. Główna bolączka drogi Zachodnią Granią, oczywiście oprócz samej wysokości i trudności technicznych polega na tym, że na szczyt idzie się - no właśnie - od zachodu, w związku z czym przynajmniej do dziesiątej rano można, szczękając zębami, pooglądać słoneczko nagrzewające pieczołowicie okoliczne szczyty. Podobno na wysokości 6600 m n.p.m. jest miejsce gdzie wszystkim strasznie marzną nogi - jeden nieszczęśnik, chcąc rozetrzeć zdrętwiałe stopy zzuł plastykową skorupę i w efekcie wycofywał się w tylko jednym bucie. Obydwaj z Alim nie mieliśmy jakoś problemów z nogami, mi natomiast bardzo dały się we znaki dłonie, w których od trzymania w górze i ciągłego ściągania łapawic do przepinania się na poręczach raz po raz traciłem czucie. Najgorsze, że często powracało wspomnienie zorganizowanej poprzedniego dnia akcji wydobycia ze śniegu w pobliżu przełęczy ciała Białorusina, który prawdopodobnie na skutek deterioracji i odmrożeń zsunął się z grani; zresztą w bazie było głośno o śmierci członka niemieckiej ekspedycji, spowodowanej wypięciem z poręczy...
Mniej więcej do pionowego uskoku na 6800 m n.p.m. udało mi się dotrzymać kroku Alemu, później jednak wysokość dała znać o sobie. Nagle ze zdziwieniem odkryłem, że po znajdującym się zaraz nad progiem stromym polu śnieżnym sunę na czworakach: czekan, małpa, lewa noga, prawa noga, znowu czekan... Potem śnieżno-lodowa przełączka, jeszcze kilka progów, walka o ściągnięcie puchowych spodni bez wypinania się z asekuracji i wreszcie znane z opisów pola śnieżne kopuły szczytowej. Właściwie nie "wreszcie", od ostatniego progu skalnego czekało mnie jeszcze przynajmniej półtorej godziny pełznięcia w kleistym śniegu. Potem wypłaszczenie i nagle ów słynny trianguł i uśmiechnięty Ali, cały czas (było troszkę po piętnastej) z założoną czołówką. Gratulacje, kilka fotek, przyczepiam do plątaniny drutów pluszową maskotkę wyprawy i w dół. Niestety, cała kopuła szczytowa jest w chmurach - nici z panoramy Tien Szanu. Nieco niżej na śnieżnej przełączce spotykamy Gutka, jest wyraźnie zmęczony, ale chce iść w górę. Tymczasem łaskawa dotąd pogoda wyraźnie zaczyna się psuć, trzeba jak najszybciej umknąć do jaskiń. Przepinając się do kolejnego zjazdu z ulgą zauważam wycofującego się Gutka; uff, dobrze, że odpuścił. W pewnym momencie wyślizguje mi się z rąk ósemka i leci między kamienie. Zaczynam jej szukać, ale w pewnym momencie zdaję sobie sprawę, że to tylko bezsensowna strata czasu - robi się coraz później, dookoła rozpętała się regularna zamieć, a widoczność momentami spada do kilku metrów. Zdecydowanie trzeba wiać. Najgorsze przychodzi na przełęczy - zapadam się po pas w śniegu, nie widać ani traserów, ani idącego przodem Alego. W sumie pokonanie tych kilkuset metrów zajęło mi ponad godzinę, i do wejścia do jaskini, widocznemu zresztą tylko dzięki czekającemu Kamilowi, docieram ok. dwudziestej pierwszej. Godzinny odpoczynek i trzeba iść wskazać drogę Gustawowi - półtorej godziny sterczenia z zapaloną czołówką twarzą pod wiatr i wreszcie, niewiele przed północą, jesteśmy w komplecie. Jeszcze tylko przykra niespodzianka - zawilgotniały w ciągu dnia śpiwór zdążył zmienić się w bryłę lodu - i upragniony (choć jeden z najzimniejszych w moim życiu) nocleg.
No, puściło...
Moja Australia
Ewa Jurkowlaniec
Moja Australia
Jaki to wirus albo bakteria, a może upał czy jeszcze coś innego powoduje, że w miarę inteligentna, dosyć zaradna i obyta w podróżach (bądź co bądź przewodnik SKG) dorosła kobieta podejmuje decyzję odesłania do Polski namiotu, maszynki i menażki?! Tego rebusu, mimo że dosyć dobrze wydawałoby się znam tę kobietę, nie potrafię rozwiązać. Podejrzewam, że australijski tropik rozmiękczył kompletnie jej mózg, a bryza znad oceanu rozwiała resztki wyobraźni. Teraz siedzi biedaczka i kombinuje jak zmaterializować te przedmioty tu i teraz, czyli 2.12.2000 r. w Wellington w Nowej Zelandii, bez nadmiernego pozbywania się gotówki, bo i jedno i drugie niewątpliwie będą jej potrzebne na dalszą podróż. Ona chyba lubi utrudniać sobie życie, choć niby chciała sobie ulżyć (zgadza się - przyp. red.). Teraz, kiedy wreszcie jest trochę chłodniej i kiedy zafundowałam sobie dwa dni odpoczynku, przespałam pełne osiem godzin w pozycji horyzontalnej, zaczynam odzyskiwać trzeźwość umysłu, choć miejsce magiczne i zupełnie odleciane. Nic nie zwiedzam, nic nie oglądam, nigdzie nie jadę, tylko śpię albo siedzę na tarasie, w ogródku lub przytulnej kuchni "Beethoven Backpackers" przy grzankach i herbacie. Ale zacznę od początku...
"O kochana, ty to już jesteś w Australii"
powiedziała Iza w lutym tego roku patrząc na moje buty firmy Kangaroos opatrzone emblematem w postaci tego zwierzątka. W domu były różne dziwne przedmioty: bumerang (pewnie żebym z tych Antypodów wróciła), portfelik i piórnik z kangurzej skóry (żebym nazbierała pieniążków i napisała tekst do Biuletynu), jakieś aborygeńskie obrazki i zdjęcia delfinów. Wpisałam więc do kalendarza termin wyjazdu (przeleciała mi wtedy przez głowę myśl, że jak się już tam znajdę, to do Nowej Zelandii tylko rzut beretem, a może bumerangiem) i ... kompletnie o tym zapomniałam, bo idea wydawała mi się zupełnie nie do zrealizowania z powodu córki Ady, pieniędzy, pracy, kota, czasu, zdrowia, możliwości itd.
"Masz robić mnóstwo zdjęć"
- rzekł Prezes 8.10.2000 r., godzinę przed moim wyjazdem na lotnisko kładąc przede mną nowiuśkiego, jeszcze ciepłego Canona zakupionego niedawno na niedzielnej giełdzie fotograficznej oraz worek z filmami. "Ale ja nie umiem tego obsługiwać!". "Tu jest instrukcja, przeczytasz w samolocie" - usłyszałam. Do tego jeszcze, abym się nie nudziła podczas długiego lotu, dorzucił przewodnik Lonely Planet i słownik, bo książka przecież jest po angielsku. "Jak ja to wszystko udźwignę?" - powiedziałam myśląc nie tylko o ciężarze plecaka, ale i odpowiedzialności.
Polecieliśmy w trójkę. Koreańskimi liniami. Przez Frankfurt i Seul. Po 31 godzinach podróży, w tym 21 w samolocie, wylądowaliśmy w Brisbane. Stamtąd Magda i ja pojechałyśmy nad ocean klimatyzować się, a Zenek na farmę w góry wgłąb buszu, gdzie i my za trzy dni miałyśmy dotrzeć, a na razie...
Byron Bay
znajduje się w najbardziej na wschód wysuniętej części Australii. Raj dla surferów, przepiękne plaże, pieniące się fale. Lubiący góry też mogą być zadowoleni, bo z otchłani wód wynurzają się prawie stumetrowe skały, na których godnie stoi malownicza, biała latarnia morska. Widoki przecudne. Miejscowość bardzo sympatyczna, atmosfera luzu, wszyscy mili, uśmiechnięci, zrelaksowani. Styl hippie, a nad nami domami unosiła się lekka mgiełka dymu... z marihuany.
Zatrzymałyśmy się w Bankhouse Backpackers - 18 AUD za noc plus śniadanie (naleśniki do oporu). "Jeżeli wylądujecie rano, to postarajcie się nie zasnąć przez cały dzień, wieczorem padniecie i różnicę czasu (9 godzin) macie już załatwioną" - poradziła nam Zosia jeszcze w Warszawie. Ciężka sprawa nie zasnąć po takiej podróży, zwłaszcza że przygotowania do niej miały charakter raczej działań wojennych niż spokojnej realizacji pokojowych planów. Ale udało się. Zielonolice i czerwonookie snułyśmy się po uliczkach i plażach miasteczka. Kierowcy i przechodnie traktowali nas z wielką wyrozumiałością, mimo że kompletnie nie mogłyśmy wpasować się w lewostronny ruch. Samochody nadjeżdżały zawsze z innej strony niż się człowiek spodziewał, a piesi z naprzeciwka schodzili za tę samą stronę co my, więc dochodziło do zderzenia lub zaczynał się swoisty taniec od krańca do krańca chodnika.
Kiedy doszłyśmy trochę do siebie, wsiadłyśmy w autobus do Nimnin - australijskiej stolicy narkotyków, a stamtąd zostałyśmy zebrane do Kaivala Meru, gdzie spędziłyśmy ponad miesiąc odbywając podróż "wgłąb siebie" na psychologicznych warsztatach (opisaną w biuletynie innego klubu).
Australijski busz
nie pachnie jak nasze europejskie lasy, za to ptactwo wrzeszczy okrutnie. Dokuczył nam zwłaszcza taki jeden osobnik, który niezależnie od pory dnia i nocy udawał szalejące pociski. Niespodzianką były pasące się kangury, z którymi dochodziło do spotkań twarzą w twarz, zwłaszcza rano, kiedy zaspani pędziliśmy o 630 na zajęcia. Roślinność swojska i znana... z kwiaciarni oraz domowych doniczek. Tylko rozmiary dużo większe. Araukaria jak nasze świerki, papirus jak zwykła trawa, a trzykrotki czy fitonie jako chwasty w ogródku. I eukaliptusy. Z obiecanych węży widziałam tylko dwa, w tym jeden oswojony, a jadowite pająki, jakich miało tu być mnóstwo, były owszem, ale martwe w słoiku. Komary po tegorocznej suszy też jakoś nie obrodziły.
Pogoda
absolutnie nie do przewidzenia. Zmienia się diametralnie kilka razy w ciągu dnia albo jest niezmienna przez dłuższy czas. Ostre słońce albo ulewa. Nic pośredniego. Temperatury w październiku lub w listopadzie od 10 do 35 stopni. Doświadczyłyśmy suszy, przy której wybuchały pożary buszu, powodzi w tym samym miejscu, bo w ciągu paru dni spadło z niebios mnóstwo wody. Coś takiego jak prognoza raczej tu nie funkcjonuje. Istnieją bieżące relacje.
Wodospad w buszu
Abyśmy kompletnie nie zwariowali w naszym skądinąd przepięknym miejscu odosobnienia położonym wśród malowniczych gór, wybraliśmy się na jednodniowy wypad do tropikalnego lasu. Wycieczka zaraz na początku zamieniła się w wyprawę, gdyż zgubiliśmy udeptaną ścieżkę i przedzieraliśmy się przez koszmarnie gęste, kolczaste, lepkie (i... co tam jeszcze przyjdzie do głowy) krzaczory, ślizgaliśmy się skacząc z kamienia na kamień lub po błotnistym brzegi strumienia, który doprowadzić miał nas do celu, czyli do wodospadu przypominającego wyglądem macicę i jajniki, będącego dla Aborygenów świętym miejscem narodzin. Miejsce rzeczywiście przepiękne. Warto tam było dotrzeć i wrócić tę samą drogą. Większość z nas zrobiła to na bosaka i to w terenie, który według mnie wymagał porządniego turystycznego obuwia, ale w trakcie wycieczki pozbyłam się tego ograniczającego przekonania. Największa zmorę stanowiły pijawki, które rzucały się jak... no właśnie pijawki na każdy odsłonięty kawałek ciała, wpełzały do butów, pod nogawki, za rękawy, a nawet przyczepiały się przez ubranie. Na początku dziwiłam się dlaczego tubylcy tak skrzętnie unikają kontaktu z czystą i przejrzystą wodą strumienia, po którym tak łatwo się szło. Zrozumiałam, kiedy zużyłam trochę czasu odrywając ok. 40 tych słodkich zwierzątek ze swoich łydek i stóp. Dzięki tym stworzeniom pozostawaliśmy na ziemi i nie odlatywaliśmy w zachwycie nad tym, co natura stworzyła.
Mt. Warning
zwany jest przez Aborygenów "łapaczem deszczu", bo nawet w najlepszą pogodę przykrywa go czapka chmur. Ale jak to z pogodą tutaj bywa, przez cały dzień naszej wycieczki była lampa. Szczyt jest częścią brzegu zapadłego i bardzo starego wulkanu, a według legendy należy do amerykańskich Indian, a przez Aborygenów jest jedynie pilnowany. Jeżeli chodzi o trudność, to stanowi on coś w rodzaju naszego Giewontu. Najpierw dobrze utrzymana ścieżka przez tropikalny las, w którym ginęliśmy jak krasnoludki wśród kilkudziesięciometrowych drzew porośniętych epifitami i lianami, a następnie trochę łańcuchów i wykutych stopni przed samym szczytem. Za to widoki... I góry, i jeziora, i ocean, i wyspy... Pięknie.
"To jest absolutnie niemożliwe!"
- słyszeliśmy ciągle od każdego, z kim dzieliłyśmy się naszymi planami, gdzie chcemy pojechać i co chcemy zobaczyć w ciągu dwóch tygodni po warsztatach. Na mapie wyglądało to tak niewinnie. Najpierw 2000 km na północ do Cairns, potem 3000 km z powrotem i jeszcze dalej aż do Sydney, następnie 1000 km do Góry Kościuszki i z powrotem do tego olimpijskiego miasta, skąd zamierzałam odlecieć do Nowej Zelandii, a Magda po tygodniu do Polski.
"A jednak udało się!"
Nie dowierzając swoim możliwościom, odwiezione przez Nemi do Murwillumbah kupiłyśmy bilety autobusowe do Airlie Beach (lał deszcz, więc zrezygnowałyśmy z planowanego autostopu) będącego w połowie drogi z Brisbane do Cairns. Ponieważ kurs był następnego dnia, więc wieczór, noc i poranek (wschód słońca nad oceanem) spędziłyśmy w pobliskim, dobrze nam znanym i lubianym Byron Bay.
Deszcz
Komunikaty radiowe mówiły, że pada wszędzie. Nie brzmiało to zachęcająco, bo nam marzyły się plaże i upały. Kiedy wiec do 23 godzinach jazdy w ulewnym deszczu, autobus dotarł do Airlie Beach, postanowiłyśmy z niego nie wysiadać. Zrobiłyśmy dopłatę u kierowcy i pojechałyśmy dalej. Przez okna oglądałyśmy osmalone niedawnymi pożarami, a teraz kompletnie zalane lasy eukaliptusowe. Plantacje trzciny cukrowej przypominały raczej pola ryżowe. A w radiu ciągle o zalanych i nieprzejezdnych drogach (tej naszej również), o wypadkach autobusów. Wcale nie było nam wesoło, no bo jak tę Australię w taką pogodę zwiedzać? W miarę upływających kilometrów i czasu warunki pogodowe się poprawiały.
Do Cairns
- stolicy północnej części wschodniego wybrzeża dotarłyśmy wieczorem, po 31 godzinach w autobusie. Gorąco, wilgotno, niebo bez chmur. Prawdziwy tropik. Następne dni spędziłyśmy w tempie 100 h/dobę.
Tjapukai to aborygeńska cepeliada (międzynarodowa cepeliada), ale było wszystko. 40.000 lat historii, legendy, przedstawienia, muzyka, nauka rzucania bumerangiem i bambusową dzidą, rośliny wykorzystywane do celów spożywczych i medycznych.
Potem pofrunęłyśmy 7,5 km kolejka linową nad górami usłanymi lasem tropikalnym. Nasza gondola bujała się okropnie, ponieważ rzucałyśmy się z naszymi aparatami z jednej strony na drugą. Powrót z Kurandy nastąpił magicznym, górskim pociągiem o westernowym klimacie, z którego oglądałyśmy liczne wodospady, przepaście, przełęcze i słuchałyśmy opowieści, ilu to ludzi zginęło przy budowie tej linii.
A następnego dnia było pływanie w masce z rurką nad rafami koralowymi. Oglądając wcześniej zdjęcia nie wierzyłam, że to podwodne łąki i ich mieszkańcy mogą mieć tak niesamowite kolory. Można to oglądać w nieskończoność. Bawić się w berka z ławicami tęczowych ryb. Woda turkusowa i przejrzysta, koralowce na wyciągnięcie ręki. Przypominały mi się oglądane w dzieciństwie filmy J. Cousteau i jego łódź "Calypso".
Z tego wrażenia zapomniałyśmy posmarować się blokerem przed drugim zejściem do wody i... poparzone byłyśmy okropnie (dzięki Ci, o Wielki Prezesie za Panthenol w apteczce). Ale nie ma tego złego... Zamiast spędzić resztę dni na rafach, na co miałyśmy ogromną ochotę, pojechałyśmy w góry (ok. 2000 m n.p.m.), gdzie jawiły się nam te zapierające dech w piersiach "okropne" widoki (mam nadzieję, że choć niektóre z nich będą do obejrzenia, bo Prezesowego Canona używałam bez opamiętania, ale też i bez umiejętności). Słynne wodospady (zwłaszcza Mila-Mila, znany z reklam kosmetyków), piękne jeziora i tropikalna dżungla dopełniły naszych wrażeń.
Ostatniego dnia popłynęłyśmy (konsekwentnie stosując płodozmian: góry, morze, góry, morze, góry,...) na maleńką (1,5 km średnicy) prześliczną wysepkę Green Island. Ostrzegano nas wprawdzie, że to bardzo komercyjne miejsce, wykupione przez Japończyków dla Japończyków, ale nie dałyśmy nie wystraszyć. I nie żałowałyśmy. 100 metrów od portu na plaży było już pusto i dziko. Zastanawiałyśmy się, gdzie są ci wszyscy ludzie ze statku, z którymi przypłynęliśmy na wyspę. Spojrzałyśmy na wodę i... zobaczyłyśmy las rurek. Tutaj też były rafy. My również ponurkowałyśmy, ale już bez przekonania. Poszłyśmy wiec kawałek plaży dalej oddawać się kontemplacji natury czując się jak rozbitkowie na bezludnej wyspie.
Australia jest krajem o bardzo małym zaludnieniu. W pojęciu miejscowych, jeżeli na plaży jest jedna osoba, to jest już duży tłok i idą dalej. Gdybyż oni znali taką Krynicę Morską albo Łebę... A tutaj, nawet w tak reklamowanym wszędzie miejscu jak Byron Bay, plaże, w naszym pojęciu, są puste.
Wrażenia ze spędzonych w okolicach Cairns dni miałyśmy zintegrować przez następne 3000 km w autobusie. Upał, mimo wszystko, przerósł nasze marzenia i ciągle zaskakiwało nas wychodzenie z klimatyzowanych pomieszczeń lub pojazdów. W efekcie pojawił się katar, ból gardła i poparzona skóra. Tym razem podróż trwałą 56 godzin. Zrobiłyśmy sobie tym razem duże przerwy na reanimacje - 6 godzin w Airlie Beach i tyle samo w Brisbane (spacer, basen, prysznic i spokojny posiłek). A widoki z okien autobusu już znane: z jednej strony góry, z drugie ocean. To już naprawdę stawało się nudne.
Jedzenie
Trochę rozrywki dostarczyła nam "zabawa w jedzenie". Przystanki były półgodzinne. W tym czasie toaleta (od razu długachna kolejka), wrzątek na herbatę (cena 0,8-1 AUD, też z kolejką), zrobienie i spożycie posiłku. W autobusie jedzenie absolutnie zabronione i jest to z całą surowością egzekwowane. W przystankowych barach owszem można konsumować jedzenie, ale tylko zakupione u nich, a ceny... Jedzenie okropne, więc było nieco organizacyjnej zabawy.
Kierowcy
tutejsi to specyficzny rodzaj ludzi. Rekrutowani są chyba spośród tych, u których przetrwały cechy pierwszych osadników-skazańców. Najlepiej było więc wobec nich być posłusznym i zdyscyplinowanym, gdyż w każdej chwili mogli cię wyrzucić z autobusu w połowie drogi. Chcieli to ze mną zrobić, kiedy się położyłam na podłodze, aby rozprostować kręgosłup. Na szczęście moja gapowata pokora i naprawdę spuchnięte nogi uratowały mi skórę. Punktualność obowiązuje tylko i wyłącznie pasażerów. Kiedy nasza współpodróżniczka Margit utknęła nam w dworcowej toalecie i spóźniła się zaledwie 2-3 minuty, miałyśmy sporo trudności, żeby nie odjechać bez niej. Z drugiej strony taka dyscyplina nie obowiązuje. Mokre po wyjęciu z bagażnika plecaki też ich nie interesowały. Ale są też w Australii i inni ludzie. Mili, uprzejmi, zrelaksowani i niesłychanie pomocni. I takich w większości spotykałyśmy na naszym szlaku.
Sydney
Kiedy tam wreszcie dotarłyśmy, marzyłyśmy tylko o spokojnym przespaniu kilku godzin w pozycji horyzontalnej. Nie było to nam dane. Schronisko "Boomerang", do którego zawiózł nas pierwszy "łapacz" (na szukanie innych i negocjacje nie miałyśmy sił) okazało się być bardzo ciekawe. Pokój prawie w podziemiach, droga do niego prowadziła przez pełne rur kręte labirynty, ale było tanio i z łazienką. Zapowiadało się, że będzie tu cicho i spokojnie. Niestety, w nocy kilkakrotnie budziła nas syrena pożarowa. Za którymś razem wpadli do pokoju również strażacy. Jak się rano okazało, alarm był fałszywy, jednak wszystkich mieszkańców budynku ewakuowano, stali w piżamach przez kilka godzin na ulicy. Tylko o nas zapomniano. A co by było, gdyby pożar był prawdziwy? Zmieniłyśmy lokum następnego ranka. Również na King's Cross, drugim po Nimbin centrum narkotykowym w Australii, ale w starym, ślicznym budynku, z pięknym patio w śródziemnomorskim stylu. Wreszcie trochę odsapnęłyśmy, obleciałyśmy co się dało w Sydney (tzn. operę, most, ogród botaniczny, galerie, itd.). Oczywiście w strasznym słońcu i upale (woziłyśmy tę pogodę ze sobą już do końca pobytu w Australii). Nie skorzystałyśmy z możliwości poćwiczenia wspinaczki za jedyne 120 AUD na słynnym moście, ale pojechałyśmy w odległe zaledwie półtorej godziny jazdy samochodem góry
Blue Mountains
Coś cudownego. Wąwozy, półkilometrowe urwiska, niesamowite formacje skalne. Swoją nazwę góry zawdzięczają kolorowi mgiełki z olejków eterycznych, które wydzielają w czasie najgorętszych dni eukaliptusy porastające w całości ten obszar. Warto by zostać tam na co najmniej tydzień. Pochodzić po nieuczęszczanych przez "normalnych" turystów szlakach, ale...
"Bez wejścia na Kościuszkę możesz nie pokazywać się w Polsce" zamailował mi Prezes. "To niemożliwe" - mówią nam we wszystkich informacjach turystycznych, kiedy pytaliśmy o możliwość dotarcia tam i z powrotem. To przecież 500 km w jedną stronę. Takie słowa na Magdę i mnie jak zwykle podziałały niezwykle mobilizująco (poza tym chciałam się móc pokazać w moim rodzinnym kraju). Magda znalazła szybko połączenie. Za godzinę był odjazd. Czy zdążymy? Czterogodzinna podróż pociągiem to naprawdę przyjemność. Przestronnie, chłodno, czysto, wygodnie. Potem przesiadka w autobus w Canberrze (stacyjka jak na jakiejś wsi) i 1800 byłyśmy w odległej o 90 km od Threbdo (podnóża Mt. Kościuszko) Coomie - australijskim, sennym miasteczku. Żadnego autobusu. Stop? "Spróbujcie rano, kiedy ludzie jadą do pracy' - doradzono nam. "Do jakiej pracy? Poza sezonem narciarskim nikt tam nie pracuje" - powiedzieli inni. "Ale my musimy! Bo my z Polski!! I to nasz patriotyczny obowiązek!!!" I co z tego, że prawie żaden Australijczyk nie kojarzy "Mt. Kozjosko" z naszym krajem, Polski z czymkolwiek, a po co w ogóle pchać się tam, kiedy sezon narciarski się skończył. "No, bo pięknie". "No tak, rzeczywiście pięknie" To rozumieją. Kiedy o 1900 odbiłyśmy się od klamki zamkniętego na głucho schroniska w Jindabyne (już tylko 36 km od celu), a na ulicach nie było ani żywego ducha, zdecydowałyśmy się pojechać dalej. "Ale macie szczęście dziewczyny, przecież tutaj o tej porze dnia i roku nic nie jeździ". A jednak. O 2000, tuż przed zmierzchem byliśmy na miejscu. Wyciągiem (o, wybaczcie mi kochani, ale samolot!) z Threbdo (1370 m) na wysokość 1930 m i dalej 7 km marszu prawie płaską autostradą przystosowaną do prowadzenia dziecięcych wózków. Szłyśmy w klapkach, choć od czasu do czasu droga ginęła w śniegu i było normalnie, klubowo. Widoki swojskie, jak bieszczadzkie połoniny w maju, pokryte łatami śniegu. Te piękne okoliczności przyrody można było podziwiać nie patrząc pod nogi, bo droga była gładziutka, choć bieganie i jazda na rowerze, nie wiedząc czemu zabroniona, więc trzeba było iść w stylu Korzeniowskiego.
Na najwyższym szczycie kontynentu (2228 m) spotkałyśmy Niemców z dziećmi i australijskie wycieczki szkolne. Pogoda fajna. Dosyć wiało, ale wreszcie była ludzka temperatura. W schronisku pustki, zaś szlaki wyglądały malowniczo. I tutaj warto by było pochodzić dłużej. Ale nam trzeba było uciekać.
"Gratuluję zdobycia Kościuszki, czy było trudno?"
- to znowu list od Prezesa. Hm... było, ale dopiero po zejściu na dół. Bus kursujący co drugi dzień miał co prawda przyjechać tego dnia, ale nie dodzwoniłyśmy się do kierowcy (tak pewnie i inni turyści), więc złapałyśmy stopa. 180 km do Canberry. O 1645 ostatni pociąg, o 1715 ostatni autobus (ze stolicy! do Sydney!). Była 1345. Powinnyśmy zdążyć. Straszny upał. O 1600 docieramy do Coomie. Jeszcze 30 km. Zrezygnowane poszłyśmy do McDonalda i w końcu zdecydowałyśmy się na ten niepewny autobus, który to nie ma połączenia dalej. Lecz autobusu nie było. A mój samolot odlatywał rano ok. 900. Biletu ze sobą nie miałam, wiec nie było jaki zadzwonić i go przebukować.
O 2000 byłyśmy w stolicy. Na dworcu autobusowym (pustym i zamykanym na noc, więc nie ma jak poczekać) dowiedziałyśmy się, że najbliższe połączenie do Sydney jest o 300 rano, na miejscu autobus jest o 700, więc miałyśmy szansę zdążyć. Ale było tylko jedno miejsce i to bez żadnej gwarancji. Zdecydowałyśmy się na to miejsce, mając nadzieję na drugie. Jeszcze tylko pozostało poczekać 7 godzin. Na szczęście dobre duszki czuwały. Kierowca, który nas przywiózł do stolicy, rodowity Australijczyk o nazwisku Pochdalofszky, potomek Węgierki i Austriaka, cukrzyk i sercowiec z wszczepionym by-passem zaopiekował się nami jak ojciec. Ugościł w swoim domu, poznał z rodziną, nakarmił, napoił, obwiózł potem po mieście zdradzając przy tym niesamowitą pasję przewodnicką i miłość do swojego miejsca zamieszkania.
O 300 rano rozstałyśmy się z Magdą. Autobus był niestety zapchany. Następny był dopiero o 700. Nasz dobroczyńca doczekał z nią do otwarcia dworca nie zważając na swoje zdrowie. Ja zaś dotarłam do Sydney 0 720, w schronisku byłam o 745. Samolot zaś był o 930. Pozostało jeszcze "tylko" spakować się i dotrzeć w porannym korku na lotnisko, odprawa celna i bagażowa, dwukilometrowy bieg (to nie Okęcie) do odpowiedniego rękawa. O 920 siedziałam w samolocie. Uff...
Do zobaczenia Australio. Jeszcze tu wrócę.
Strona 2 z 5