Spis treści

Jakucki rieczport Dokąd teraz ?

Podróżujemy bez planu

Po otrzymaniu rejestracji postanowiliśmy od razu działać na rzecz wydostania się z Jakucka. Naszym celem były Góry Wierchojańskie na Dalekiej Północy. W sklepie Globus kupiliśmy stosowne mapy. Chcieliśmy lecieć do miejscowości Batagaj, położonej niedaleko tychże gór. W pierwszej napotkanej Awiakasie zapytaliśmy o bilety lotnicze do Batagaju, i tu spotkał nas zawód: bilety sprzedane aż do 26 sierpnia. Udaliśmy się na lotnisko z nadzieją, że może tam coś wskóramy. Pani w Sprawocznom Biuro (Informacji) powiedziała nam, że jest nadzieja: "Posle posadki budziet dosadka". W momencie odprawy celnej pasażerów przed odlotem, należy czekać w pełnej gotowości aż wszyscy zostaną posadzeni w samolocie. Wtedy naczelnik awiakompanii sprawdza czy są jakieś wolne miejsca w samolocie, i na kilka minut przed odlotem decyduje czy będzie dosadka (dosiadka).

Pasażerowie, którzy chcą lecieć muszą wtedy szybko pobiec do kasy i zakupić bilet. Brzmi to niedorzecznie, ale tak jest. Pasażerowie nie zawsze stawiają się na lotnisku w dzień odlotu, zdarza się że rezygnują, albo przestemplowują bilety na inny dzień. Widać, musi się to zdarzać często, skoro na dosadkę czekało z nami w ogromnym tłoku siedem osób (!)

Nienormalne wydało nam się zachowanie ludzi czekających na odprawę. Po jej rozpoczęciu, tłumnie zaczęli oni napierać na wejście do punktu kontroli. Mimo że każdy z pasażerów posiadał bilet, to byli oni zdenerwowani, pełni obaw czy uda im się odlecieć. Udało nam się to częściowo zrozumieć dopiero w toku dalszej naszej podróży.

Tłum oczekujących na lotnisku osób prezentował się nader barwnie. Większość stanowili niewysocy Jakuci. Mieli oni mnóstwo różnorodnego bagażu, włącznie z dziecięcymi rowerkami. Byli tak obładowani, jakby to był ich ostatni wyjazd przed zimą. Wśród dorosłych kręciło się mnóstwo dzieci.
Śmiali się z nas, że czekamy na dosadkę na jutrzejszy lot. My chcieliśmy porozmawiać z naczelnikiem Awialinii, żeby umożliwił nam w jakiś sposób wydostanie się jutrzejszym kursem.

Pewne dwie kobiety, które chciały lecieć dzień wcześniej, niż pozwalał im na to zakupiony bilet, "załapały" się na dosiadkę i w ten sposób zwolniły dwa miejsca na jutrzejszy lot. Pozostało jeszcze porozumieć się w tej sprawie z naczelnikiem, czego ku naszemu wielkiemu zadowoleniu dokonaliśmy. Naczelnik wziął nasze nazwiska i obiecał zarezerwować dla nas miejsca.

Uskrzydleni udaliśmy się do hotelu "Arktika", kupując po drodze moskitiery (30 rubli/szt) i chińską kuchenkę gazową (350 rubli) wraz z czterema kartuszami (100 rubli/szt) na miejscowym bazarze.

 

Zmieniamy decyzję

W hotelu przeanalizowaliśmy mapę Gór Wierchojańskich i... zmieniliśmy decyzję. Z Batagaju w góry jest jeszcze bardzo daleko, należy przy tym przemieścić się nad rozległymi bagnami helikopterem. Na dwóch wynajęcie wiertaliota było zbyt kosztowne, moglibyśmy to uczynić ale kosztem rezygnacji z Mongolii.
Rano poszliśmy do "Globusa", zakupiliśmy mapy Gór Suntar Chajata a potem pojechaliśmy do rieczportu (portu rzecznego), by zorientować się w możliwości dostania się do Chandygi.

Tak naprawdę już na etapie załatwiania biletu lotniczego do Batagaju kiełkowała w naszych głowach myśl o rezygnacji z Gór Wierchojańskich. Od razu po obejrzeniu mapy w sklepie widzieliśmy, że coś jest nie tak z tymi bagnami. Po prostu chcieliśmy spróbować powalczyć z rosyjskim systemem, brak biletów był dla nas swego rodzaju wyzwaniem, które podjęliśmy i zwyciężyliśmy.

Następne takie wyzwanie czekało na nas w rieczporcie. Pani ze Sprawocznowo Biuro miała "pełne ręce roboty". Cały czas dzwonił u niej telefon, ludzie prosili o informację, zamawiała rozmowy dla klientów, musiała jeszcze do tego wszystkiego obsługiwać petentów w okienku. Nie wiedziała kiedy będzie odjazd rakiety, radziła żeby zapytać w kasie nr. 7. W tejże kasie powiedziano nam, że bilietow niet i odesłano nas do Sprawocznowo. Pani z informacji powiedziała w końcu, że rakiety do Chandygi pływają prawie codziennie, chyba że jest zła pogoda, tak jak ostatnio, kiedy to z powodu dużego zadymienia nie kursowały już od kilku dni. Najbliższy kurs planowany jest pojutrze, jutro rano zaś będą sprzedawane bilety.

Oczywiście na drugi dzień rano biletów w kasie już nie było, za to chętnych do zakupu nie brakowało. Nie odchodzili oni od kasy mimo komuniktu kasjerki, że blietów nie będzie. My czekaliśmy również na dalszy rozwój wypadków, zastanawiając się co robić. Jakaś kobieta zakupiła trzy bilety do Chandygi, przedstawiając tajemniczą bumagę... Sprzątaczka wyrzuciła do kosza listę społeczną, spisaną ołówkiem na kawałku tektury, która pewnie jeszcze rano gwarantowała miejsce w kolejce kilkunastu ludziom. Milicjant portowy wszedł do pomieszczenia kasjerki przez wejście służbowe, i spokojnie kupił bilet do Chandygi dla jakiegoś znajomego... Oficjalnie sprzedaż odbywała się już tylko do Sangaru i Olokmińska.

Podzieliliśmy się: Damian został przy kasie, Czarek zaś poszedł szukać naczelnika rieczportu. Recepcjonistka hotelu portowego poradziła nam, żeby pójść do Diespieczierskowo (do kontroli ruchu), tam poradzą z kolei, jak skontaktować się z kapitanem rakiety. Wreszcie zaczęliśmy robić postępy. Umówiliśmy się z Diespieczierką, że stawimy się u niej o 22.00, kiedy przypływa wodolot z Chandygi. a ona powie nam do której rakiety mamy pójść, żeby dogadać się z kapitanem. Byliśmy dobrej myśli. Popołudnie spędziliśmy na brudnej plaży, spoglądając na port. Wieczorem pojechaliśmy na lotnisko po nasze bagaże i - w wyniku trudności komunikacyjnych - dopiero o północy zjawiliśmy się u Diespieczierki.

Wiedzieliśmy, że jest już późno, lecz byliśmy zdeterminowani. Rakiety przycumowane były do zardzewiałej barki, która była miejscem kontroli przed wpuszczeniem pasażerów na pokład. Wokół panowała cisza, chyba wszyscy już spali... Na szczęście spotkaliśmy Liudę, kobietę zawiadującą barką. Jej mąż postanowił nam pomóc. Nie dość, że umożliwił nam kontakt z kapitanem, to jeszcze pozwolił przenocować w jednym z pokoi na barce i obiecał pomóc rano, w czasie posadki. Po raz kolejny, i oczywiście nie ostatni, odczuliśmy rosyjską gościnność. Było to dla nas bardzo cenne doświadczenie.
O piątej rano miały odpłynąć dwie rakiety do Chandygi. Na jednej nie było już wolnych miejsc, ale możliwe że udałoby nam się odjechać drugą, w każdym razie mąż Liudy wlewał w nasze serca optymizm. Trzeba przyznać, że uwierzyliśmy mu i mimo, że nie posiadaliśmy biletów, a chętnych do odjazdu było o wiele więcej niż miejsc, to mieliśmy dużą nadzieję na sukces. "Wie, co mówi", myśleliśmy.

Odjechaliśmy rano i to z kapitanem, który wcześniej mówił, że nas nie zabierze. Byliśmy dla niego atrakcyjni, ponieważ mógł na nas zarobić. Dogadaliśmy się w sprawie opłaty za przejazd, tak że obie strony były zadowolone.

Przez połowę drogi spływaliśmy ogromną Leną, potem zaś wpływaliśmy jej prawym dopływem Ałdanem. Spoglądaliśmy z ciekawością na brzegi, porośnięte tajgą. Już niedługo mieliśmy zapuścić się w nią na dwa tygodnie. Ludzie, z którymi nawiązaliśmy kontakt na rakiecie, dziwili się że przyjechaliśmy z tak daleka, żeby poznać ich tajgę. Pytali, czy mamy strzelby, czy nie boimy się niedźwiedzi i wilków, co będziemy jedli, czy nie boimy się nagłego przyjścia zimy...
Pewna kobieta mieszkająca pod Nieriungrii, jechała na spotkanie z siostrą, której nie widziała 27 lat. Ich dzieci się spotykały, jednak siostry zajęte pracą w swoich gospodarstwach, nie miały dotychczas czasu by się zobaczyć... Poprosiła nas o polską monetę "na pamiać".
Pasza, nastolatek wracający do Chandygi z wakacji, które spędził nad Bajkałem, pokazywał nam Mamucią Górę, podmywaną przez Ałdan, w której można znaleźć kości mamutów. Sam znalazł tam kiedyś ogromny mamuci ząb, który podarował znajomym.

Po dwunastogodzinnym rejsie dopłynęliśmy w końcu do Chandygi.

 

Jakucka tajgaW poszukiwaniu końca świata

Wędrówka po syberyjskim odludziu

Z Chandygi do rzeki Suntar jest 340 kilometrów. Ten etap mieliśmy pokonać autostopem, jadąc drogą, łączącą Chandygę z oddalonym o 1600 kilometrów portem w Magadanie.
Ta szutrowa droga krajowa, zbudowana w latach czterdziestych do celów strategicznych w dziewiczej tajdze, wiedzie przez kilka pasm górskich. Obecnie ma ona znaczenie lokalne, i jeździ nią średnio około czterech samochodów dziennie. Prawdopodobieństwo, że uda się tu złapać stopa, sięga 99%, pod warunkiem, że cokolwiek będzie jechało.

Pierwszego stopa zatrzymała dla nas Elena, dziewczyna poznana przed sklepem spożywczym "Dagestan". Odprowadzając nas za miasto, opowiadała o swoich planach na przyszłość. Za rok wychodzi za mąż, żeby szybko uporać się z urodzeniem dziecka, póki jest jeszcze zdrowa. U niej w Nowosybirsku wszyscy piją i palą, dlatego szybko zapadają na zdrowiu.
Namówiła przejeżdżającego obok nas furgonetką podchmielonego młodzieńca, żeby nas zabrał. Po chwili mknęliśmy z naszym nowym znajomym Andriejem w stronę Tiopłego Kliucza. Andriej zaprosił nas na nocleg pod swój dach. Tylko wspomnimy, że zostaliśmy ugoszczeni wspaniałą zupą, no i... wódką. "Teraz jest niedziela, dzień wolny od trosk. Bawmy się" - powiedział Andriej.
Rano Andriej dowiózł nas na setny kilometr drogi, na awtostojankę, gdzie mieliśmy czekać na dalszy transport. Komary zaraz nas dopadły, mimo że był chłodny dzień. Trzeba było szybko posmarować się repelentem.

Już po dwóch godzinach jechaliśmy dalej terenową Nivą, wraz z czterema kolesiami, z których tylko kierowca sprawiał wrażenie w pełni trzeźwego. Nie mogli uwierzyć, że chciało nam się taki kawał jechać w ich góry,
"Może wam ktoś za to płaci?" - pytali.
"Lubimy ekstremalne przygody i miejsca" - odpowiedziałem.
"To zapraszamy do nas, do Nieżdanki, tam jest ekstremalnie" - odparli ze śmiechem.
Jadąc mijaliśmy ogromne góry. Droga była bardzo widokowa, śmiało poprowadzona nad głęboką doliną. "Będziemy pewnie chodzić dolinami, wchodząc na niektóre piki" - myśleliśmy - "chodzenie po tych górach to już nie treking, a konkretne zdobycia..."
Nasi koledzy uwielbiali palić papierosy. Jako że zapomnieliśmy kupić cigarety na prezenty (głupi błąd), a oni już swoje wypalili, pożyczali papierosy od każdego napotkanego kierowcy. Podarowaliśmy im butelkę najtańszej rosyjskiej wódki, z czego byli bardzo zadowoleni i dowieźli nas do 184 kilometra drogi. Byliśmy więc na półmetku.

Urałem-cysterną pokonaliśmy ostatni etap. Jest to ogromny samochód, przystosowany do najtrudniejszych warunków. Do Kobjumi, opuszczonej stacji meteo, dotarliśmy przejeżdżając "po prostu" przez rzekę. Nie naprawia się tu zerwanych mostów, bo i po co, skoro mocne samochody z powodzeniem radzą sobie w najtrudniejszym terenie. Kobjumi, położone w sercu pięknych gór sprawia ponure wrażenie. Zardzewiałe beczki, stare opony, resztki jakichś urządzeń pokryte plamami oleju, puste oczodoły okien rozsypujących się bloków, straszą nielicznych przejeżdżających.
Stąd do Suntaru jest już jakieś dziesięć kilometrów. Mija się jeszcze Miortwoje Oziero, Krasnoje Oziero i docieramy do mostu na Suntarze. Tutaj wysiedliśmy i otoczeni chmarą komarów i meszek udaliśmy się niedaleko w tajgę na pierwszy nocleg.
Po sześciu dniach podróży dotarliśmy z Warszawy nad rzekę Suntar, w serce jakuckiej tajgi
.

 

Tajga: komary, meszki, miękko, mokro, gorąco, ciężko Z pamiętnika podróżnika Cezary Bugajczyk

Pierwszy dzień: setki komarów i meszek. Próbują wchodzić wszędzię, przerażający jest ten ich upór w dążeniu do celu. Oczywiście to nie upór, lecz instynkt przeżycia, co wcale nie jest dla mnie dużym pocieszeniem. Atakują cały czas, zwłaszcza w czasie postojów. Ubrany w długie spodnie, polar, rękawiczki i moskitierę czuję się bezpiecznie, mogę patrzeć na nie, spacerujące w pośpiechu meszki z ruchliwymi szczękami i komary kroczące dostojnie, próbujące się we mnie wkłuć, aż im się ostrza wyginają.
Kolejna ciekawostka przyrodnicza: miekkie podłoże, wysłane różnymi kolorowymi gatunkami mchów. Szybko odkrywamy, że najkorzystniej jest iść żółtymi "wyspami" porostów - jest tam najbardziej sucho, dzięki czemu mniej się zapadamy. Oczywiście gdyby tylko sam mech... W zagłębieniach terenu są bagna. Idzie się kępami traw i mchu, które pod wpływem naszego ciężaru uginają się we wszystkie strony. Trzeba bardzo uważać, żeby nie skręcić kostki. W butach szybko zaczyna być mokro, z czym początkowo próbuję walczyć, (w przeciwieństwie do Damiana, mam szczelne buty) potem już tylko wylewam na postojach wodę z butów.
Wody jest w tajdze dużo z powodu wiecznej zmarzliny. Ziemia rozmarza tu latem na metr i woda z opadów nie może wsiąknąć. Na wzniesieniach jest trochę lepiej (trochę bardziej sucho) ponieważ woda spływa grawitacyjnie, lecz nie należy spodziewać się cudów. Wszędobylskie mchy zatrzymują wystarczającą ilość wody, żeby było ś l i s k o. Żółty kobierzec, po którym tak dobrze idzie się na niewielkich wzniesieniach, nie sprawdza się na stokach gór, nogi "rozjeżdżają" się na nim, jak na mokrym śniegu.

Kiedy przyjechaliśmy było chłodno, w grubej odzieży szło się w miarę znośnie. Jednak już drugiego dnia wędrówki niebo rozchmurzyło się i temperatura wzrosła. "Kolejny dzień męki. Dzisiaj jest ciepło. Idąc z ciężkim worem, z dwoma worami (miałem dwa plecaki) pocę się niemiłosiernie!"
Układam sobie listę niedogodności w tajdze: 1. ciężar plecaka, 2. miękka ściółka, 3. owady. Plecak jest bardzo ciężki. Z powodu gorąca bardzo się pocę, praktycznie jestem cały mokry. Już mam otarcia i odparzenia od plecaka na biodrach i pośladkach.
Odsuwam od siebie natrętnie powracające pytanie "Co ja tutaj robię?" - wytrzymam, nie ja pierwszy i nie ostatni.

Wejście na jakąś górkę powyżej bagien odsłania przed nami piękne widoki. Daleko pod nami wije się wstęga Suntaru, wśród gęstej tajgi błękitnieją niewielkie jeziorka, w dali widać wysokie góry ze śnieżnymi szczytami. Wstępuje w nas wtedy optymizm, trudy wędrówki maleją. Oddalone snieżnyje wiersziny usensowiają naszą wyprawę. Jest pięknie, dziko, nawet komary już tak nam nie dokuczają...
Na trawersowanym przez nas zboczu napotykamy niewielkie krzaczki z dojrzałymi pysznymi czerwonymi porzeczkami. Przypominają mi się lata dziecinne, tak właśnie smakowały porzeczki z ogródka u mojej babci...

Przekraczaliśmy dziś dwie rzeki. Wydawały się niewielkie, a w jednej zmoczyłem się po pół uda, zaś w drugiej po pachwiny. Bardzo nieprzyjemnie jest, kiedy idziesz cały mokry, w butach chlupocze woda, a pod nogami masz miękki, nierówny mech. Po raz pierwszy pomyślałem o jedzeniu - zawsze na wyjazdach prędzej czy później nadchodzi ten temat. W Jakucku kupię sobie w rieczporcie ziemniaki z mięsem. Po dwóch godzinach zorientowałem się, że budzik, który miałem w bocznej kieszeni spodni zamókł w czasie przeprawy - nie mamy zegarka. Reanimowałem go na drugi dzień. ustaliliśmy że nastawimy go na 10.30.

"Domyślam się, jak czuje się rozbitek w łódce na pełnym morzu, nie posiadający już wody pitnej. Cały czas chce mi się pić. Idziemy wąską dolinką krocząc w strumieniu. Nie możemy robić zbyt częstych przerw na ugaszenie pragnienia. Żałuję że nie mam ze sobą kubka, wtedy czerpałbym wodę w czasie marszu i mógłbym pić do woli... Dzisiaj mieliśmy wędrówkę górską ze zdobyciem jakiegoś wysokiego szczytu pod koniec dnia. Przed nami otworzyły się piękne widoki: morze gór aż po horyzont! Naprzeciwko nas widzieliśmy stożek wygasłego wulkanu. Nocleg spędziliśmy na przełęczy. Wreszcie górski klimat. Na grzbietach sucho, idzie się przyjemnie, bo twardo pod nogami."

"Idziemy ogromną doliną w stronę ośnieżonych gór. Kilkakrotnie przekraczaliśmy rzekę - woda okrutnie zimna chlupocze w butach. Spostrzegłem, że ma działanie znieczulające na stopy. Nie czuć w ogóle obtartych pięt."

Siódmego dnia dotarliśmy do doliny pod Mus-Chają, najwyższą górą w paśmie Suntar Chajata (2951 m). "Siedzimy właśnie w dolinie potoku pod Mus-Chają. Pada deszcz, skryliśmy się więc pod tropikiem namiotu. Wokół nas dwutysięczne piarżyste ściany gór. Mus-Chaja wydaje się do zdobycia. Wchodzimy jeszcze kawałek w dolinę, ale rozpadało się na dobre, trzeba poszukać miejsca na rozbicie namiotu. Tylko gdzie to uczynić, skoro wokół tylko rumosz skalny? Za kolejnym zakrętem doliny widzimy łachę śniegu, na niej rozstawiamy namiot".

Przez następne dwa dni pogoda wcale się nie poprawiła, wręcz przeciwnie, szczyty pokryły się śniegiem. Podjęliśmy decyzję o odwrocie. "Rzeka nieco wezbrała jest zimno, wietrznie i nieprzyjemnie. W nocy prawie cały czas padało. Teraz jest trochę lepiej, ale nad nami wiszą ciężkie, ołowiane chmury. Na szczytach leży świeży śnieg. Czyżby zaczynała się zima? Przecież mamy dopiero sierpień!"

Spadek temperatury korzystnie wpłynął na liczbność owadów, redukując ją o jakieś 95%, dzięki czemu szliśmy bez siatek na twarzy przez kolejne dwa dni powrotu. W jesiennej aurze, przez doliny rzek, góry typu beskidzkiego, doszliśmy do szczytu Sacharynia. Stąd już tylko półtora dnia doliną potoku Sacharynia do drogi kołymskiej.

 

Cywilizacja

Liczyliśmy na spotkanie z pewnym starym Góralem z ukraińskiego Zakarpacia, który mieszkał gdzieś w okolicach miejsca, w którym mieliśmy wyjść na drogę. Udało nam się to w 100%, wyszliśmy prosto na jego gospodarstwo! Gucuł zaprosił nas pod swój dach. Mieszka on z młodą dwudziestotrzyletnią żoną i dwojgiem malutkich dzieci. "Bardzo gadatliwy człowiek: mówił nieprzerwanie przez kilka godzin. Opowiadał nam, że urodził się w Łubni, wiosce niedaleko Sianek. Za czasów ZSRR był więziony w łagrze, gdzie niemal nie stracił życia. Bardzo ceni sobe wolność i popiera walczących o nią ludzi. Zetknął się z Czeczeńcami, których podziwia za waleczność i upór w dążeniu do wolności, jednak nie pochwala metod, którymi się posługują.
O swojej młodej żonie (on ma 61 lat) mawia ze jest leniwa, nic nie robi, nie potrafi nawet zadbać o porządek w domu. >>Tylko by leżała, spała i jadła<<. Ceni ją jednak za to, że urodziła mu dwójkę dzieci.
Gucuł pracuje przy rejestracji poziomu rzeki Suntar, otrzymując za to pieniądze. Poza tym łowi ryby, których w rzece jest mnóstwo, poluje, zbiera grzyby.
Zimą, kiedy temperatura spada nawet do minus sześćdziesięciu stopni, większość czasu spędza z rodziną w domu, chociaż udaje się również na połów ryb. Temperatura odczuwalna nie jest tak niska, ponieważ powietrze jest suche."

Na drugi dzień pożegnaliśmy Gucuła. Późnym popołudniem udało nam się zatrzymać autobus (Urała w wersji do przewozu osób), jadący z Ojmiakonu do Chandygi. Za cenę 700 rubli kierowca zgodził się nas zabrać. Pasażerami byli Eweni, którzy zapraszali nas do siebie. "U nas są najbardziej jadowite komary, i meszki" - śmiał się jeden z nich - "Przyjeżdżajcie zimą! U nas są najostrzejsze mrozy! Rekord świata zanotowano właśnie u nas: minus 71,5 stopnia!".
Zauważyliśmy, że nasi rozmówcy mają duże poczucie tożsamości narodowej. Podczas rozmowy powiedzieli nam, że pragną mieć własne państwo niezależne od Moskwy. "Wiek XXI będzie wiekiem żółtej rasy, Chiny, Wietnam, Korea zjednoczą siły i zapanują nad światem" - zgodziliśmy się z tym bez zastrzeżeń.
Nie zapomnimy do końca życia nocy w tajdze przy ognisku, kiedy zostaliśmy zaproszeni przez Ewenów do wspólnej kolacji. Pierożki z mięsem i kapustą, kurczak z kluskami, kanapki z dżemem, smakowały nam jak nigdy przedtem. Byliśmy daleko od cywilizacji w dzikich ostepach tajgi, wśród serdecznych, prostolinijnych ludzi. Rysujące się w ciemnościach kontury stojącej obok ciężarówki, sprawiały że czuliśmy się bezpiecznie.
"Nasz autobus mknie przez tajgę, bez trudu pokonując strumienie i rzeki. Na nierównej drodze trzęsie niemiłosiernie. Pada deszcz, w kabinie jest zimno. Wokół nas skośnookie twarze towarzyszy podróży, obce dźwięki ich narodowego języka. Jest niesamowicie! Właśnie dla takich chwil żyję!"

Po piętnastu godzinach jazdy dotarliśmy w końcu do Chandygi.