Spis treści

 

tyt2.jpg

Deszczowe Fogarasze

DZIEŃ 4 (2.08.)
czyli jak oswoić się z górami

Ranek przywitał nas słoneczny i mimo że wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że jak najszybciej należy wyruszyć, nam zajęło to prawie trzy godziny. Niemniej jednak już kilkanaście minut po południu dreptaliśmy w górę doliny. Roziskrzone w słońcu łupki serycytowe i soczysta zieleń pagórków nastrajały pozytywnie i zachęcały do stopniowego zdobywania wysokości.

Już od pierwszych metrów przekonaliśmy, się, że chodzenie tak dużą grupą musi wiązać się ze zróżnicowanym tempem marszu - w innym momencie ktoś miał ochotę zrobić zdjęcie, w innym ktoś inny chciał odpocząć.

Pokonując kolejne metry wysokości, obserwowaliśmy zmieniającą się przyrodę - idealny przykład, opisywanej w podręcznikach górskiej piętrowości.

Przekonaliśmy się także, że do oznaczenia szlaków na mapie należy podchodzić z rezerwą - czerwone kółko, które miało połączyć się z czerwonym trójkątem, dziwnym trafem poszło zupełnie inną trasą. Na szczęście cel został osiągnięty ten sam - ruiny schroniska Suru na 1450 m n.p.m.

 

Okolice byłego schroniska to miejsce, gdzie ślady bytności turystów są ewidentne - sterta śmieci, pustych butli po gazach, a wokół resztki papieru toaletowego. Jak się później przekonaliśmy, taki widok jest typowy dla potencjalnych punktów biwakowych. Niestety, wśród pustych opakowań rozpoznać się dało również wiele polskich wyrobów. Czyżby ogólna tendencja do niezabierania swoich śmieci przeszczepiła się także naszym rodakom?

Przy schronisku znajduje się źródełko, było to wiec idealne miejsce na zrobienie małej przekąski. Czasem zdarza się, że pozornie nic nie znaczące rozmowy przy posiłku, nabierają nieoczekiwanie bardzo dużego znaczenia. Tak też było tym razem. To właśnie przed schroniskiem Suru "maskotką" wyjazdu stała się NORKA. Norka zjawiła się zupełnie nieoczekiwanie, miała być jak najbardziej neutralnym, przykładowym zwierzątkiem... i tak już z nami została.

Ruiny schroniska Suru wyznaczają górną granicę lasu, dalej jest stosunkowo wąski pas kosówki, który stopniowo ustępuje skalistym stokom. Jako, że podchodziliśmy w godzinach popołudniowych, dane nam było obserwowanie wznoszących się, rozgrzanych w niższych partiach gór mas powietrza, które od pewnej wysokości skraplały się tworząc dynamiczne smugi chmur. Szliśmy w stosunkowo dużych odstępach, dlatego przy napływie kolejnych mas, towarzysze wędrówki ginęli w białej gęstwinie i pojawiali się, gdy wiatr ją rozwiewał. Z każdym kolejnym metrem podejścia chłód był coraz bardziej odczuwalny. Kulminację chłodu dało się odczuć na przełęczy, gdzie rozgrzane podejściem ciała momentalnie oziębiał porywisty wiatr.

Cała ekipa ponownie zebrała się na przełęczy Surului. Zdecydowaliśmy, że jak na pierwszy dzień wystarczy nam podejścia, a godzina - było w okolicach 19-tej, utwierdziła nas w przekonaniu, że należy pozostać. I tak rozbiliśmy swój pierwszy obóz na 2113 m n.p.m. obok swoje obozowisko miała już jedna ekipa, po pewnym czasie doszła kolejna. Spieraliśmy się na temat narodowości naszych sąsiadów, ale ponieważ każdy miał na ten temat inną koncepcję, nie doszliśmy do porozumienia.

Na przełęczy dała o sobie znać typowa dla Fogaraszy przypadłość, a mianowicie częste opady. To właśnie deszcz zakończył nasze poobiednie posiedzenie przy kisielu i zmusił do pójścia do namiotów... a właściwie do namiotu, bo jak się okazało w trzyosobowym namiocie Agaty może nie tylko zmieścić się 10 osób, ale te osoby mogą nawet zamieniać się miejscami - to taki przykład zajęć - każdy wie, że w czasie deszczu dzieci się nudzą. Nie zdecydowaliśmy się natomiast sprawdzić, czy w tym namiocie może spać 10 osób. Na spoczynek woleliśmy się udać do wcześniej wylosowanych namiotów, w parach z wylosowanymi osobami.

DZIEŃ 5 (3.08)
czyli poznajemy typową fogaraską pogodę

Kiedy rano wystawiliśmy nosy z namiotów nie zobaczyliśmy nic. Dookoła tylko mleczna biel. Dopiero, gdy oddaliliśmy się z Przemkiem po wodę zauważyliśmy, że nasze namioty stoją idealnie w miejscu, przez które przetaczają się tabuny chmur - bez przerwy. Natomiast zaledwie kilka metrów dalej niebo jest czyste, a miejscami nawet przebija słońce.

Ledwo zdążyliśmy się spakować, a zaczął padać deszczyk, może niewielki, ale za to w połączeniu z porywistym wiatrem skutecznie moczący.

tyt7.jpg

Deszcz ustał dopiero na przełęczy nad jeziorem Avrig, gdzie ku naszej uciesze pasło się stadko wdzięcznych osiołków. Najwyraźniej przyzwyczajone do takiego zachowania turystów cierpliwie pozowały do zdjęć.

Kiedy zeszliśmy do jeziorka przywitało nas słońce, czym prędzej przygotowaliśmy wiec rzeczy do suszenia. Co odważniejsi korzystając z dostępności wody wykąpali się w lodowatym zbiorniku położonym na 2007 m n.p.m. Zaraz potem słonko zaszło, a my aby rozgrzać się ruszyliśmy dalej, oznaczonym czerwonymi kreskami szlakiem.

Pogoda stopniowo pogarszała się - mgła gęstniała a wiatr wiał coraz silniejszy. Momentami cieszyłam się, że mój plecak waży swoje 20 kg i chroni mnie przed zwianiem z grzbietu przez wietrzne porywy.

tyt8.jpg

Schron na przełęczy Scarii (2146 m n.p.m.) był ledwo widoczny w gęstej mgle. Wyglądem przypomina namiot typu NS, tyle, że zrobiony jest z metalu. Zdecydowaliśmy się pozostać w schronie mimo stosunkowo wczesnej godziny - na miejsce dotarliśmy koło 16. Przed nami pozostawał najtrudniejszy odcinek grani, który pokonać zamierzaliśmy następnego dnia licząc, że pogoda polepszy się. Tak naprawdę było to tylko nasze pobożne życzenie, gdyż nic na taką możliwość nie wskazywało. Wiatr wzmógł się , a mgła zgęstniała.

Kiedy rozlosowaliśmy już w jakiej konfiguracji zajmiemy dostępne na pryczach miejsca, do schronu zawitali Dorota, Tomek i Kuba. Krótkie przywitanie z nowymi znajomymi i zrozumieliśmy, że konfigurację łóżkową należy zmienić - w efekcie noc w schronie wielu uczestnikom przysporzyła nowych, ciekawych doświadczeń - część nauczyła się zmieniać ułożenie na hasło - teraz, natomiast osoby śpiące na górnych, wąskich półkach marzyły o kajdankach, mających chronić przed spadnięciem.

W nocy ponad naszym tymczasowym domkiem przetoczyła się wichura. Słyszeliśmy uderzający o ściany schronu deszcz i cały czas pozostając we śnie już obawialiśmy się jutrzejszej pogody.

DZIEŃ 6 (4.08)
czyli o tym, że stringi Draculi nie są dla każdego

Właściwie to nie byliśmy zdziwieni, kiedy otwierając drzwi schronu nie zobaczyliśmy nic. Na zewnątrz rozlewała się gęsta biała mgła, czasem przewiewana silnymi podmuchami wiatru. To nie był widok, jaki chcieliśmy ujrzeć. Postanowiliśmy jednak odczekać trochę, w spokoju zjeść śniadanie i dopiero potem zdecydować, czy pójdziemy dalej główna granią, czy trawersujemy ją. Z jednej strony główna grań kusiła, z drugiej zdawaliśmy sobie sprawę, że pokonywanie jej w warunkach, jakie panują na zewnątrz będzie bardzo niebezpieczne. Po skończonym śniadaniu otworzyliśmy wszelkie przywiezione przewodniki i opisy przejść i przeczytaliśmy dostępne na temat kontrowersyjnego odcinka dane. Ze wszystkich źródeł wynikało jedno: grań jest niebezpieczna. Ostateczną decyzję pozostawiliśmy sobie jednak do momentu zdobycia Serboty, gdzie szlaki rozdzielają się.

Na szczycie warunki pogodowe nie uległy najmniejszej zmianie. Powoli i bardzo opornie grupa dzieliła się na tych, którzy są zdecydowani pójść granią i na tych, którzy wybierają trawers - niebieskim szlakiem. Główną wadą zaznaczonego na mapie trawersu było jednak to, szlak najpierw schodził 800 metrów, aby potem tyle samo podchodzić.

I wtedy ktoś zauważył odchodzący ze szczytu szlak żółty - nieoznaczony na mapie. To było tak poszukiwane przez nas trzecie wyjście. Mogliśmy jedynie przypuszczać, że szlak także trawersuje grań i żywic głęboką nadzieję, że nie będzie schodzić tak nisko.

Dalsze przedłużanie dywagacji nie miało sensu zwłaszcza, że powoli zaczynaliśmy marznąć. Żółty szlak rozwiał nasze wątpliwości i mogliśmy zabierać się do drogi. Granią poszli Damian, Fazi i Przemek, oddawszy nam uprzednio mniej poręczne i bardziej wartościowe rzeczy.

W miarę wytracania wysokości chmury przerzedzały się, a wiatr cichł. Jednocześnie od czasu do czasu dostrzegaliśmy w górze rozmazane sylwetki naszych kolegów, zmagających się z wąską granią.

tyt9.jpg

Po długiej wędrówce doszliśmy na szczyt Negoiu - 2535 m n.p.m., gdzie podobnie jak w wielu miejscach tego dnia, nic nie było widać, no może oprócz stopniowo wstępującego na nasze twarze zmęczenia. Nad tym, czy trawersować żleb Draculi nie musieliśmy się tak długo zastanawiać. Wystarczyło stwierdzenie, że do złych warunków pogodowych doszedł siąpiący deszcz i mokre kamienie. Bez wahania wybraliśmy więc żółty szlak wiodący żlebem Doamnei, już sama nazwa wydała nam się bardziej przyjazna w obliczu stopniowo zapadających ciemności... Coraz częściej, z niewiadomych powodów w głowach kolejnych uczestników zaczynała rozbrzmiewać piosenka, która towarzyszyła także autorowi książki "Dotknięcie pustki" Joe Simpsonowi. Najgłupsza i zupełnie nie pasująca do sytuacji piosenka zespołu Boney M - "Show mi your emotinons". Piosenka z głów przeniosła się na usta i od czasu do czasu dało się słyszeć cichutkie i jeszcze nieśmiałe sialalala, które stopniowo przeradzało się w zbiorowe SIA LA LA LA LA LA. Chyba nie potrafię wytłumaczyć tego fenomenu.

Myślę, że najlepiej naszą wędrówkę żlebem oddaje porównanie do próby wydostania się z włączonego odkurzacza. W rurze odkurzacza też jest ciemno, wąsko i co najważniejsze - wieje. Nie wiem tylko czy rura jest wewnątrz wilgotna, w każdym razie kamienie były. Skojarzenia chłopaków idących granią były bardziej wyrafinowane, w końcu od rumuńskiej nazwy "strunga" blisko już do słowa "stringi" , a że w żlebie było wąsko... powstały "stringi Draculi" .

O tym, że znajdujemy się w pobliżu jeziorka Caltun poinformowało nas połączone ze świstaniem wiatru chlupotanie. Po chwili z mgły wyłonił się skalisty brzeg, o który nieprzerwanie rozbijały się spienione fale. Wiedzieliśmy, że to już blisko, w myślach zdejmowaliśmy mokre rzeczy i przygotowywaliśmy ciepły posiłek, wyobrażaliśmy sobie spotkanie z ekipą z grani. Kiedy we mgle zamajaczył ledwo widoczny schron, byliśmy przekonani, że to już.

W drzwiach powitali nas Przemek, Damian i Fazi. Po gorących powitaniach przyszedł czas na gorzka prawdę. Schron był zajęty przez dziwnie zachowująca się grupę pseudoturystów. Mówię pseudo, bo inaczej powiedzieć nie można o osobach, które w obliczu właśnie zaczynającej szaleć wichury łaskawie zwalniają fragment podłogi, sami zaś zajmują na pryczach dwukrotnie więcej miejsca niż potrzeba.

Nie była to atmosfera schronu, jaka sobie wymarzyliśmy, ale kiedy tylko zrozumieliśmy swoją sytuacje zabraliśmy się do działania. Część osób zabrała się za rozstawianie namiotów, część za robienie posiłku, pozostali czekali w kąciku, starając się nie przeszkadzać. Faktem jest, że do schronu przybyliśmy idealnie na czas, bo chwilę po powrocie rozpętała się deszczowa wichura - wyjście nawet na chwilę wiązało się z całkowitym przemoczeniem.

Walka trwała na zewnątrz i wewnątrz schronu. Podczas, gdy w deszczu jedni zmagali się z wyrywającym namioty wiatrem; w środku na wygospodarowanym kawałku pryczy trwała zacięta bitwa z obiadem. W efekcie obie bitwy zostały wygrane - z drobnymi kompromisami - namioty stanęły tylko dwa, natomiast do obiadu zabrakło sztućców, temu jednak szybko zaradziliśmy, ciesząc się, że przynajmniej porcje są godne naszych 11 godzin marszu w zimnie.

Po obiedzie zdecydowaliśmy kto będzie spać w namiotach, a kto zostanie w schronie. Niemalże kładliśmy się już spać, gdy do schronu wparowała jedna z ekip namiotowych. Okazało się, że przez cały czas od wyjścia bezskutecznie próbowali odszukać namiot, błądząc wśród głazów i strumieni. Trudno opisać jak wyglądali - przemoczeni od stóp do głowy ze smutną rezygnacją w oczach. Namiot udało się odszukać, dzięki wspólnym wskazówkom i próbom przestrzennego nakreślenia jego lokalizacji, jednak tak naprawdę jedynym punktem odniesienia w terenie był schron. Po oddaleniu się od niego o kilka zaledwie metrów nie było widać już nic - światło latarek nie było w stanie przebić się przez gęstą mgłę.

W końcu każdy wsunął się do swojego bardziej lub mniej mokrego śpiwora. Pozostawało tylko mieć nadzieję, że jutro wyjdzie słońce i osuszy cały nasz dobytek.

DZIEŃ 7 (5.08)
czyli o tym, jak dotarliśmy nad jezioro Balea i co się tam wydarzyło.

Poranek w schronie nad jeziorkiem Caltun był wyjątkowy. Kiedy opuściliśmy metalowe ściany, naszym oczom UKAZAŁ SIĘ widok. Sam widok jednych zachwycił bardziej, innych mniej, jednak fakt, że widzieliśmy cokolwiek był znaczący. W pośpiechu wywlekliśmy więc wszystkie mokre rzeczy (czyli wszystkie) na zewnątrz i rozpoczęliśmy procedurę suszenia.

Dopiero za dnia, kiedy mogliśmy obejrzeć całe jeziorko, zwróciliśmy uwagę, że nie jest on tak duże, jak nam się wydawało o zmroku. Wzburzone fale zastąpiła teraz łagodna tafla idealnie odbijająca otaczające góry. Całość epatowała spokojem i dostojnością.

Chęć jak najdłuższego korzystania z dobrodziejstwa słońca sprawiła, że moment wymarszu ze schronu bardzo się opóźnił. Bardzo oznacza okolice godzin południowych. Nie uszliśmy wiec wiele a Fogarasze pokazały nam swoje tradycyjne deszczowe oblicze.

Nasza trasa wiodła czerwonymi kreskami i schodziła kreskami niebieskimi do Cabana Paltinu. Sam szlak jest bardzo urozmaicony i naprawdę ciekawy (może dlatego, że gdy wiatr przeganiał chmury mogliśmy cokolwiek widzieć) - momentami wiedzie granią, a miejscami pojawiają się liny i łańcuchy. Nie ma jednak miejsc niebezpiecznych.

tyt10.jpg

W Cabana Paltinu zebraliśmy się wszyscy około godziny 17-tej. Już przekraczając próg schroniska wiedzieliśmy, że nie będzie nas stać na nocleg w takim miejscu. Nasze przypuszczenia potwierdziły się - cena za pokój wieloosobowy wynosi 10 euro. Samo schronisko jest natomiast dawną rezydencją wielkiego wodza Ceausescu - nocleg w jego apartamencie to wydatek rzędu 2 000 000 lei. Decyzję co zrobimy z nocą postanowiliśmy jednak odłożyć na później i zająć się bardziej przyziemnymi sprawami, a mianowicie obiadem. Niskie ceny posiłków kusiły, dlatego zamówienia posypały się. Na stół raz po raz kelner przynosił nową porcję kotletów, szaszłyków, ciorby de burta, mamałygi z bryndzą lub mięsem, frytek z serem i innych rumuńskich specjałów. Za trunki dzielnie służyły miejscowe piwa i odkryta w Rumunii Fanta Madness - jagodowa lub z owoców leśnych. Nasze zachowanie z każdą chwilą stawało się coraz bardziej dostrzegalne przez pozostałych gości restauracji. Kiedy w głośnikach zabrzmiała znana wszystkim piosenka mołdawskiego zespołu O-zone: "Dragostea din trei", Przemek w spontanicznym odruchu radości zawtórował artystom. Potem został poproszony o pozowanie do wspólnego zdjęcia z młodzieżą ze stolika obok. Chłopcy stwierdzili, że wygląda jak sławny aktor. Na zdjęciu znalazło się też miejsce dla Kasi. Kiedy ilość zamówień pozwoliła nam nawiązać luźniejszą rozmowę z kelnerem, zapytaliśmy czy nie dałoby się przenocować nas na hotelowym korytarzu. Ku naszej wielkiej uciesze szefowa ośrodka zgodziła się na takie rozwiązanie, które kosztowało nas jedyne 50 000 lei od osoby (równowartość około 5 PLN). Kiedy byliśmy pewni, że zostajemy w hotelu na noc, na stole zaczęły pojawiać się mocniejsze trunki... Żeby uniknąć niepotrzebnych spekulacji od razu wyjaśnię, że cała sytuacja pozostawała pod kontrolą, a końcowy rachunek wysokości ponad 4 000 000 lei uczciwie zapłaciliśmy, skwapliwie podliczając ilość zer na wypływających z naszych portfeli banknotach.

Nocleg w hotelu miał nas uchronić przed pogodowymi niespodziankami, jakie codziennie gotowały nam Fogarasze. Miał, ale nie uchronił... noc była bowiem wyjątkowo burzliwa, a zdobycie pierwszego piętra, gdzie znajdowało się nasze tymczasowe lokum, czasem wymagało wspomagania się na ramionach towarzyszy.

DZIEŃ 8 (6.08)
czyli jak góry uczyły nas respektu

Drugi z rzędu słoneczny poranek nastrajał pozytywnie przemęczone głowy. Schronisko usytuowane jest w miejscu, gdzie szosa Transfogaraska biegnie tunelem przez pasmo Fogaraszy. Jest to jednocześnie miejsce, gdzie kwitnie mały handel - przy wjeździe do tunelu można zaopatrzyć się w najpotrzebniejsze produkty. Nie można sprzedającym odmówić zmysłu przedsiębiorczości - oczywiste przecież jest, że wygłodniali turyści kupią czerstwy chleb nawet po mocno zawyżonej cenie. Zbieraliśmy się trochę wolniej niż zwykle i trochę później niż zwykle wyruszyliśmy, byliśmy też jeszcze bardziej rozdrobnieni, a różniło nas nie tylko tempo marszu, ale tez trasy.

Ja, Ewa, Łukasz i Damian okrążyliśmy jeziorko Balea i szlakiem niebieskich kresek doszliśmy do kresek czerwonych, prowadzących główną granią, trasą, którą ekipa ścigantów (Przemek, Kasia i Damian) przeszła już poprzedniego dnia. Grupa druga, powiększona o parę Polaków, spotkanych przy schronisku, znajomych Doroty, Kuby i Tomka z pociągu poszła trasą niebieskiego trójkąta, aby potem połączyć się z czerwonymi kreskami. Ekipa Zygi i Faziego wyruszyła jako ostatnia i jako jedyna uniknęła zmoczenia na szlaku.

Dzień zapowiadał się znakomicie, piękne słońce, rozświetlona grań, lekkie podmuchy wiatru, szemrzące wśród skał źródełka, widoki na roztaczające się przed nami formy rzeźby polodowcowej. Zmiana zaszła błyskawicznie. W jednej chwili niebo zasnuło się ciemnymi chmurami, a ciszę przeszył grzmot. Niemal jednocześnie lunął deszcz - taki, który w jednej chwili moczy jeszcze niedostosowanego do zaistniałej sytuacji człowieka. Decyzja o zejściu z grani zapadła błyskawicznie, więc kiedy tylko znaleźliśmy odrobinę mniej strome miejsce, wytraciliśmy wysokość. I tak rozpoczęło się długie oczekiwanie. Tym dłuższe, że stopniowo traciliśmy swoje ciepło, a mokre kurtki coraz bardziej natrętnie przylegały do ciała. I kiedy tak staliśmy ze spuszczonymi głowami, aby woda mogła bez problemu skapywać z kaptura, nadeszło urozmaicenie. Z nieba posypał się grad, bezlitośnie uderzając w nasze odziane jedynie w krótkie spodenki nogi - nie pomagało podciąganie stuptutów, cały czas fragment ciała pozostawał nieosłonięty i narażony na uderzenia. Potem seria powtórzyła się i kolejno przeczekaliśmy deszcz i grad. A w głowach rozbrzmiewała ta sama co zawsze piosenka: sia la la la la.

Kiedy deszcz złagodniał zarzuciliśmy mokre plecaki na mokre kurtki i ruszyliśmy na grań. Deszcz towarzyszył nam cały czas, a częste podmuchy wiatru dodatkowo wyziębiały. Pierwszą chwilą, kiedy ponownie poczuliśmy ciepło, był moment, gdy schowaliśmy się za wzniesienie Iezerului, gdzie nie wiał wiatr.

Nie minęło wiele czasu, a chmury rozstąpiły się i jedynym śladem po deszczu były, teraz parujące mokre skały. Nasze, co bardziej zewnętrzne ubrania także zaczęły powoli wysychać, te wewnętrzne miały utrudniony dostęp słonecznego ciepła. Nie za bardzo jednak nas to zajmowało. Stopniowo wkraczaliśmy w piękną, polodowcową dolinę, której soczyste, zielone zbocza łagodnie opadały ku wijącemu się dnem potokowi. Całą formę okalały postrzępione granie.

Część ekipy już czekała w Refugio Fereastre. Przed schronem leżał kolorowy kram suszących się rzeczy i osób. Jak się dowiedzieliśmy schron ma już jednego mieszkańca - pana przed sześćdziesiątką, z którym kontakt ograniczała jednak bariera językowa. Nasza znajomość języka rumuńskiego nie wystarczała do porozumienia się, on natomiast nie mówił w żadnym innym języku. Jako, że nie poznaliśmy jego imienia ochrzciliśmy go sami, i tak zamieszkaliśmy z Atrakcyjnym Kazimierzem.

Było już po 17-tej kiedy cała ekipa zebrała się w schronie. Wszyscy odczuwali trud krótkiego, ale obfitego w doświadczenia dnia. Tym razem góry zgotowały nam wyjątkowo dosadną lekcję szacunku dla sił przyrody, a my przełknęliśmy ją bez szemrania. W momencie jednak, gdy znaleźliśmy się w pobliżu potencjalnego miejsca noclegowego zmęczenie przypomniało o sobie, a adrenalina, dzięki której pokonaliśmy cała trasę opadła. Decyzja zapadła bezdyskusyjnie - zostajemy. Pozostała tylko kwestia sposobu zajęcia schronu. Był on najmniejszym, z dotychczas odwiedzanych, dlatego dla większej wygody pożytecznym okazało się rozbicie namiotu, tym bardziej, że ekipa urosła teraz do stanu 15 osób.

Słodko było móc zasnąć w ciepłym śpiworku po trudnym dniu, z nadzieją na kolejny, równie ciekawy dzień. Ten miał być niezwykły, gdyż czekało nas wejście na Moldoveanu - najwyższy szczyt Rumunii.

DZIEŃ 9 (7.08)
czyli co zobaczyliśmy na Moldoveanu.

Tego dnia nikt nie ociągał się ze wstawaniem. Mieliśmy przed sobą jasno określony cel - perspektywa zdobycia Moldoveanu sprawiła, że pakowanie i zbieranie poszło sprawniej niż zwykle. Dodatkowym zamierzeniem było przejście jak najdłuższego fragmentu trasy zanim pojawi się tradycyjna, popołudniowa, fogaraska, mglisto-deszczowa pogoda.

Dzień zapowiadał się pięknie, lecz poznaliśmy już te górskie sztuczki pogodowe i psychicznie nastawialiśmy się na konieczność szybkiej zmiany stroju.

Ekipa podzieliła się już na pierwszych metrach - przodem popędziła grupa ścigantów (Kasia, Przemek, Damian i Fazi) reszta natomiast w składach kilkuosobowych pokonywała dystans odpowiednim do swoich możliwości tempem, spotykając się w atrakcyjnych widokowo miejscach. Nie mogło jednak obyć się bez nieprzewidzianych w programie utrudnień - tym razem problemów żołądkowych, a jak wiadomo w skalistych górach trudno znaleźć dla siebie zaciszny kącik.

Pierwsze spotkanie wszystkich ekip (pomniejszone o parę Polaków, którzy po krótkim pobycie z nami zdecydowali się zmienić trasę) odbyło się nad jeziorkiem Podu Giurgiului. Najpierw z grani obejrzeliśmy pokaz kąpieli Kasi i Faziego w lodowatym zbiorniku, do którego jęzorem wpływa płat śniegu. Potem górską ciszę przeszył krzyk zanurzającego się w mroźnych odmętach Damiana, natomiast po zejściu już z bliska mogliśmy przyjrzeć się szczękającym z zimna i sinym amatorom wodnych igraszek. Jako, że ekipa ścigantów oczekiwała na nas stosunkowo długo, teraz wyruszyła wcześniej, obiecując zaczekać przed atakiem szczytowym. My natomiast spokojnie przygotowaliśmy posiłek, po czym ruszyliśmy w dalszą drogę, lawirując między pasącymi się na szlaku owcami.

Pogoda już tradycyjnie zachowała swój fogaraski charakter i także tym razem nas nie zawiodła. Około godziny 14-tej niebo zasnuło się chmurami i zaczął siąpić drobny deszczyk. Sytuacja zmieniła się, gdy zbliżyliśmy się do Moldoveanu, tam wiatr okazał się dla nas łaskawy i od czasu do czasu przeganiał przesłaniające widok chmury. To, co ukazywało się naszym oczom, tylko potwierdzało, że w tym miejscu to przyroda odgrywa rolę pierwszoplanową. Dominujący nad otaczającymi górami, groźny i masywny Moldoveanu budził respekt, ale był jednocześnie pokusą nie do odparcia. W naszych głowach jedna tylko błądziła myśl - wejść na szczyt. Kiedy nastąpiło ponowne zgrupowanie na przełęczy Orzanelei masywny kształt Moldoveanu był idealnie widoczny - a wiec istniał cień szansy, że ze szczytu będzie widać cokolwiek.

tyt5.jpg

Rozpoczęliśmy podchodzenie. Najdłuższym etapem, jest etap zdobywania Vistea Mare (szczytu tuż przed szczytem głównym) - między nim a Moldoveanu deniwelacja wynosi jedynie 17 metrów, a szlak wiedzie urozmaiconą i ciekawą granią. Jednak to z Vistea Mare udało nam się zobaczyć Widmo Brockenu. Jest to niezwykle rzadko spotykane zjawisko, aby je zobaczyć trzeba mieć nie lada szczęście... szczęście przydaje się także później, gdyż legenda głosi, że jednokrotne zobaczenie widma może przynieść niemiłą przygodę w górach, dwukrotne także, a dopiero obejrzenie go po raz trzeci sprawia, że obserwatorowi nic już nie grozi. Widmo Brockenu jest to cień obserwatora oglądany na znajdujących się poniżej chmurach. W wyniku biegu promieni słonecznych i odpowiedniej gry światła, każdy wokół swojej głowy dodatkowo widzi aureolę. Zjawisko pojawiło się nagle i tak samo szybko zniknęło. Nikt nie spodziewał się, że po stosunkowo długim i meczącym podejściu spotka nas tak miła niespodzianka - a kiedy po widmie pozostała tylko warstewka chmur błyszczącymi ze szczęścia oczami patrzyliśmy na siebie z niedowierzaniem. Po chwili jednak przyszło otrzeźwienie... przypomnieliśmy sobie związaną z widmem przepowiednię, po czym spojrzeliśmy na rysującą się przed nami linię grani, która raz po raz zanikała w gęstniejących chmurach. Postanowiliśmy jednak nie być przesądni i pójść dalej. Na szczycie Vistea Mare zostawiliśmy plecaki, w końcu gdyby coś nam się stało na grani, te i tak nie na wiele by się zdały.

Moldoveanu - 2544 m n.p.m. - najwyższy szczyt Rumunii - zdobyty! Na szczycie jeszcze jedna tego dnia niespodzianka - WIDAĆ. Po pierwszym zachwycie, sesja zdjęciowa i skonsumowanie specjalnie na tę okazje zachomikowanych zapasów. Potem kontemplacyjne obserwowanie stopniowo gęstniejącej mgły. Nastrój odprężenia przerwał aż nazbyt dobrze słyszalny grzmot. Szybkie zebranie rzeczy i jeszcze szybszy powrót na Vistea Mare - nikt z nas przecież nie chciał, żeby przepowiednia Widma Brockenu spełniła się, tym bardziej, że Fogarasze słyną jako góry o największej ilości ofiar od uderzenia pioruna.

Naszym plecakom także nic się nie stało i zaraz mogliśmy rozpoczął żmudne schodzenie na przełęcz, gdzie stał schron Portita Vistei. Schron okazał się już zajęty, pomaszerowaliśmy więc nad jeziorko Valea Rea, gdzie rozbiliśmy namioty.

Zasypialiśmy z poczuciem dumy. Jednocześnie w wielu głowach razem z myślami sennymi przybiegły te, które sugerowały, że długo już mokniemy, a organizm przypomniał o potrzebie wchłonięcia większej ilości słonecznego ciepła.

DZIEŃ 10 (8.08)
czyli jak zbuntowaliśmy się przeciw deszczowym Fogaraszom

Deszczowy i mglisty poranek nie zdziwił nas ani trochę, wręcz zaskoczeniem było to, że na czas śniadania kropienie ustało. Jednak już kiedy tylko zjedliśmy posiłek pogoda odrobiła sobie godzinną przerwę w moczeniu i uderzyła ze zdwojoną siłą. Postanowiliśmy rozejść się do namiotów i dać sobie czas do zastanowienia: co dalej. Należało ustalić racjonalne plany, uwzględniające zarówno fakt, że Damian i Agata odłączają się od nas, jak i to, że Ewa do 14 sierpnia musi przekroczyć granicę (bez wizy można przebywać w Rumunii do 30 dni). Podczas, gdy na zewnątrz szalał deszcz, w namiotach zapanowała burza innego rodzaju - burza mózgów. Pojawiały się pomysły wszelkiej materii, jednak przewodnia myśl była jedna - trzeba rozpocząć schodzenie.

Kiedy deszcz ustał ponownie zgromadziliśmy się i ku ogólnemu zdziwieniu doszliśmy do wniosku, że w kilku dyskusjach został wyciągnięty ten sam wniosek - SCHODZIMY. I wówczas nie przeszkadzał nam już tak bardzo zaczynający znowu padać deszcz.

tyt11.jpg

Schodzenie było... długie, bardzo długie, może nawet bardzo, bardzo. Znajdowaliśmy się na wysokości 2310 m n.p.m., natomiast Victoria - wioska, do której chcieliśmy dotrzeć była około 1500 metrów niżej. Tak długie zejście pozwoliło nam jednak ponownie podziwiać fantastyczną górską piętrowość, a zmieniające się podłoże odczuwać we własnych nogach. Droga ze skalistej przełęczy dalej wiodła niestabilnym, kamienistym piarżyskiem. Kiedy pod koniec lawirowaliśmy miedzy ogromnymi głazami każdy miał takiej drogi serdecznie dość i marzyliśmy o czymś może nie tyle płaskim, co chociaż nachylonym w przeciwną stronę. Siły udało nam się nieco zregenerować nieopodal pasterskiej bacówki, gdzie przyrządziliśmy mało pożywny posiłek z zupek chińskich, który uzupełniliśmy aż nazbyt pożywną dawką bakalii. Konsumpcja odbywała się przy melodyjnym wtórze pasących się w pobliżu osiołków. Posiłek wśród głazów był właściwie ostatnim naszym momentem, kiedy przebywaliśmy wśród skalnych ostępów, dalej powoli wkraczały pojedyncze krzaczki kosodrzewiny i świerkowego lasu. Ten, w miarę gdy wytracaliśmy wysokość, stawał się coraz bardziej nasycony zielenią i wilgocią. Ze wszystkich stron otaczały nas miękkie i soczyste poduchy mchu oraz szemrzące wśród powalonych i wilgotnych pni strumyki. Byliśmy zachwyceni zupełnie nowym widokiem. Jednocześnie każdy kolejny krok w dół przynosił coraz bardziej odczuwalne ocieplenie. Fogarasze dały nam prawdziwą lekcję odporności na zimno, dlatego tylko, gdy temperatura podniosła się o kilka stopni, nam już zaczynało być za ciepło.

Dolina, która początkowo nas zachwyciła, w miarę upływu godzin stawała się coraz bardziej monotonna. Od pewnego momentu coraz silniej zaczynaliśmy odczuwać potrzebę zmiany - jakiejkolwiek.

Stopniowo w dolinę zaczęły wkraczać liściaste drzewa, gdzieniegdzie prześwitywały szarawe pnie buków i było to dla nas dobrym znakiem. Następnie leśna ścieżka przerodziła się w ubitą drogę, co jednoznacznie wskazywało na zbliżającą się cywilizację. A kiedy na horyzoncie pojawili się ludzie czuliśmy, że nasze marzenie o znalezieniu miejsca noclegowego wkrótce się ziści. Pierwszym spotkanym na drodze człowiekiem był Peter, zagadany przez Anulę wskazał nam gdzie możemy się rozbić. Odchodząc dodał, że jak już się tam pojawimy, jego żona na pewno się nami zajmie.

Zaledwie kilka kroków dalej naszym oczom ukazał się sad i rozbity w nim namiot, jak przypuszczaliśmy Petera i jego żony. Grzecznie zapytaliśmy, czy możemy się rozbić w sadze, a potem równie grzecznie, jak daleko jest do najbliższego sklepu. Wycieczka na zakupy okazała się jednak niepotrzebna, gdyż Dalia (żona Petera) odgadła czego nam najbardziej po zejściu z gór potrzeba i przyniosła wymarzony napój w dwulitrowej butelce.

Kiedy przystąpiliśmy do robienia obiadu zjawił się Peter, który pełen zapału oświadczył, że koniecznie musimy zaraz po posiłku odwiedzić jego i Dalię. Za chwilę przyszedł ponownie, przyniósł nam talerz pełen mięsa z grilla i ponowił zaproszenie. Postanowiliśmy grzecznie zaproszenie przyjąć i zaraz po skończonym obiedzie zjawiliśmy się przed namiotem sympatycznego małżeństwa. Na stole już stały rumuńskie specjały - domowej roboty wino, słynna rumuńska cujka i piwo - wszystko w dwulitrowych, plastikowych butelkach. Były one tylko dodatkiem do tego, czym tak naprawdę uraczył nas Peter - czyli opowieści z wszelkich dziedzin, których głównym jednak motywem były własne doświadczenia opowiadającego. Zaznaczyć należy, że cała rozmowa odbywała się w języku angielskim. Dowiedzieliśmy się między innymi, że nasz rozmówca ma stosunkowo duże doświadczenie górskie, a Fogarasze, które nam dały o sobie znać latem, on przeszedł także zimą i to nie raz, całe. A wyglądał tak niepozornie...

Dzień tak sympatycznie zakończony nie obył się bez utrudnień w trakcie wędrówki. Zatrucie żołądkowe dotknęło kolejne dwie osoby, a odparzone nogi Tomka uniemożliwiały mu wieczorem normalne poruszanie się - stosował technikę chodu kowbojskiego lub jak kto woli podskoków kosmonautów. Niemniej jednak do namiotów udaliśmy się rozweseleni.