Spis treści

Słoneczna Bukowina

tyt4.jpg DZIEŃ 15 (13.08)
czyli jak dotarliśmy na Bukowinę i przerzuciliśmy się na dietę "cookies - low budget"

Pociąg zajechał do ledwo rozbudzonej Suczawy, a my wysiedliśmy z niego równie mało rozbudzeni. Zbieranie rozbieganych myśli przebiegało opornie i wszelkie próby dyskusji o sposobie zwiedzania Bukowiny spełzały na niczym. Po pierwsze należało oddelegować kogoś, kto z Ewą przekroczy granicę (termin 30 dni w Rumunii zbliżał się nieubłaganie), po drugie należało sprecyzować kolejność zwiedzania, po trzecie należało określić miejsce i termin spotkania z ekipą graniczną.

Ustalenia potoczyły się znacznie szybciej, kiedy usiedliśmy do śniadania w parku. Świeży chlebek, pomidorki, serek, na deser arbuz - od razu łatwiej myśleć. Po pierwsze znalazło się towarzystwo dla Ewy - w postaci Zygi, po drugie zdecydowaliśmy się najpierw jechać do Gury Humorului, a potem kombinować dalej, po trzecie Gurę wyznaczyliśmy miejscem spotkania. Problemy o wiele łatwiej rozwiązuje się z pełnym żołądkiem.

W pewnym momencie podeszła do nas Cyganka z dzieckiem, a ponieważ zostało nam ze śniadania kilka kanapek podaliśmy jej jedną. Kobieta spojrzała na kanapkę, ale potem pokręciła przecząco głową i wskazała na arbuza. Takie zachowanie zbiło nas z tropu więc postanowiliśmy nie dawać Cygance nic. Ta jednak nie dawała za wygraną i stała nad nami. Kolejna próba obdarowania jej kanapką nie powiodła się i dopiero, kiedy dostała do ręki kawałek upragnionego arbuza, zostawiła nas.

Podróż pociągiem przez rozświetlone porannym słońcem bukowińskie wioski była jak powolne przenoszenie się w zupełnie inny od dotychczasowego świat. Przycupnięte między soczystozielonymi wzgórzami domki przywoływały na myśl spokojne, wiejskie i zgodne z prawami natury życie. Rytmiczny stukot kół dodawał całemu temu krajobrazowi harmonii.

Wysiedliśmy w Gurze Humorului na maleńkiej, sennej stacyjce. Wypiliśmy kawę w przydworcowym barze, gdzie obsługiwała nas niezbyt miła pani. Potem zostawiliśmy plecaki w dworcowej przechowalni i ruszyliśmy w kierunku monastyru Humor.

Główna ulica Gury wprawiła nas w osłupienie. Spodziewaliśmy się małomiasteczkowej uliczki, a oczom naszym ukazała się ruchliwa jezdnia z licznymi sklepami i barami. Przemaszerowaliśmy nią nieco zdegustowani i z ulgą wyszliśmy poza centrum. Tam stosunkowo szybko naprędce stworzone dwie ekipy złapały stopa i po niedługim czasie znaleźliśmy się przed monastyrem w Humor.

Wiedzieliśmy, że monastyry są malowane na zewnątrz i od środka, wiedzieliśmy też, że ich mury, pełniące niegdyś funkcje obronne są grube i masywne, ale zobaczenie takiej budowli na własne oczy zawsze wywołuje spotęgowane wrażenie. To, co najbardziej w monastyrach zachwyca to jednoczesna prostota i wyrafinowanie. Prostota kształtu budowli, jej zwartość - ściany i dach zdają się być nierozerwalnie ze sobą połączone, a opływowy kształt zdaje się być odporny na wszelkie przeciwności. Prostotę odnajduje się w samym kształcie, natomiast cały kunszt uwidaczniają przepiękne freski. Pokrywają one cały monastyr, a ponieważ składają się z niezliczonej ilości detali, wprost nie sposób zauważyć je wszystkie jednocześnie. Aby dogłębnie zrozumieć opowiedzianą farbami historię, należałoby nad każdym fragmentem malowidła spędzić trochę czasu i dobrze wytężyć wzrok, aby zrozumieć, co ma ono obrazować.

Jedynym mankamentem otoczenia monastyru jest obecność tłumów turystów. Wyobrażaliśmy sobie Bukowinę jako miejsce, gdzie docierają jedynie ludzie zafascynowani sielskością schowanych miedzy wzgórzami wiosek. Tymczasem spotkaliśmy fotografujące tłumy. Dla nich to właśnie przed monastyrem wystawione są kramy z babuszkami oferującymi haftowane bluzeczki, dywany, kożuchy, drewniane naczynia i... koralikowe jajeczka... te same co w Branie. Oczy Anuli rozbłysły magicznym blaskiem, kiedy zobaczyła w koszyczku jajeczne paciorki. Potem jeszcze tylko długi, długi czas na decyzję, chwila targowania i wymarzone jajeczko zostało zakupione.

tyt17.jpg

Droga powrotna do Gury była całkowitym odreagowaniem turystycznego zgiełku i ukazała nam taką Bukowinę, o jakiej marzyliśmy. Zaczęło się od złapania wypełnionej sianem furmanki. Podróż na sianie po słonecznej drodze, potem wizyta w domostwie pana gospodarza. Porozumiewaliśmy się tradycyjną mieszanka językową z dominacją języka migowego. Nie przeszkodziło nam to jednak w zrozumieniu, że jałówka to dziecko stojącej obok krówki, a pracujące przy sianie dzieci, to synowie, córki i wnuki. Cała sytuacja tak po prostu wynikła, nam nigdzie się nie spieszyło, dlatego zachwycaliśmy się tak prostymi rzeczami, jak przyniesione przez babcię poobijane jabłka.

Kolejnym zwiedzanym monastyrem był Voronet, oddalony od Gury o 4 km. Te kilka kilometrów zmuszeni byliśmy przejść, gdyż "jako dziewczyny, niewystarczająco postarałyśmy się, aby tę drogę przyśpieszyć". W międzyczasie wstąpiliśmy do przydrożnego baru i spałaszowaliśmy największą jak do tej pory, bo kilogramową dawkę ciasteczek popitych luksusowym sokiem o smaku grejpfrutów. Ten incydent był przypieczętowaniem naszej decyzji o przejściu na dietę ekonomiczną: cookies. Po tak dużej dawce ciasteczek trudno było nam wstać. W Voronecie spotkaliśmy już mniej turystów, a dodatkowo uroku klasztorowi dodawało ciepłe popołudniowe słońce. Żółte kolory opływały jednolite klasztorne mury i dach.

Niewybredne docinki na temat damskiej nieskuteczności w łapaniu stopa zmobilizowały nas do działania. Kiedy tylko znaleźliśmy się na parkingu przed monastyrem, Kasia bez ogródek zaatakowała kierowcę w eleganckim autku i po chwili już przemierzaliśmy drogę do Gury. Pan kierowca był nad wyraz rozmowny, do tego lubił patrzeć na swego rozmówcę, nawet jeżeli ten siedział z tyłu. Tak więc ze strachem w oczach patrzyliśmy na drogę i w ostatniej chwili mijane, jadące z przeciwka samochody. Na szczęście bezproblemowo dojechaliśmy na dworzec, gdzie po chwili zjawiła się druga autostopowa ekipa.

Podzieliliśmy się ponownie: pierwsza poszła do sklepu - gdzie spędziła długie, pełne rozterek chwile, wybierając odpowiednie na wieczór piwa, druga udała się na poszukiwania miejsca noclegowego. Wyprawy obydwu grup zakończyły się sukcesem: zakupy zostały zrobione, miejsce noclegowe odnalezione, a Zyga i Ewa spotkani. Czekało nas więc wspólne posiedzenie w większym gronie.

Nasze obozowisko mieściło się w ogródku pewnej miłej pani, która mówiła tylko w jednym języku - rumuńskim. Mało tego, mówiła szybko i z dziwnym akcentem i właściwie nie przeszkadzało jej to, że nic z jej wywodów nie rozumiemy. Po chwilowym osłuchaniu się z jej mową byliśmy już w stanie dopowiadać sobie wszystko, co mówiła i kolejno zamienialiśmy się w tłumaczy z dziwnego języka. Tak naprawdę jedyną osoba, która rozumiała cokolwiek była Anula. Pani Zosia (bo tak miała na imię nasza gospodyni) zaparzyła nam prawdziwą, rumuńską, mocna kawę i raz po raz przychodziła na pogawędki.

Nasz wieczorny posiłek ograniczył się do spożycia kisielu, wzbogaconego dawką bakalii - oddziaływanie popołudniowych cookies było tak silne, że nawet myśleć nie mogliśmy o zjedzeniu pełnego obiadu.

Jedynie mocno zdesperowane osoby zdecydowały się udać na wieczorne mycie i, jak się po chwili okazało czystość może być zgubna. W większym oddaleniu myły się dziewczyny, bliżej obozowiska chłopcy. W pewnym momencie z oddali dały się słyszeć przyspieszone oddechy biegnących osób, chwilę później przed bramką ogródka stały Anula i Ewa. Wydarzenie, które je spotkało trudne było do zrozumienia i zinterpretowania. Kiedy dziewczyny wracały z mycia spostrzegły w oddali kilka słabo oświetlonych postaci, przyspieszyły więc kroku, a nieznane osoby z ciemności zrobiły to samo. Dziewczyny zamieniły więc spacerek w bieg, a postacie to samo... Wszyscy zatrzymali się dopiero przed naszym obozowiskiem... Chwila konsternacji i ścigająca grupka chłopaków popatrzyła na dziewczyny, potem na całą resztę i poszła sobie. My zostaliśmy z naszymi wątpliwościami. Nie wiedzieliśmy kto, ani po co ścigał nasze koleżanki. Na szczęście dla nas, wszystko dobrze się skończyło.

Jakby na ten wieczór emocji było za mało tradycyjnie zalosowaliśmy i poszliśmy spać.

DZIEŃ 16 (14.08)
czyli o tym, jak dzięki uprzejmości pani Zosi prawie cały dzień przesiedzieliśmy w jej ogródku, a potem zajadaliśmy faszerowane papryczki

Tym razem to Anula i Łukasz byli rannymi ptaszkami i udając się w podróż powrotną do Polski, oznajmili nam tylko, że wychodzą. Fakt, że ich nie ma dotarł do nas dopiero kiedy obudziliśmy się na dobre, bo sam moment wyjścia odbył się niemalże w porze głębokiej nocy, a przynajmniej w porze głębokiego snu.

Właściwie trudno określić, co tak naprawdę robiliśmy tego dnia, przynajmniej jeśli chodzi o mnie, Kasię i Faziego. W przypadku Zygi i Ewy sprawa jest prostsza - oni pojechali po prostu zwiedzić te monastyry, w których my byliśmy dnia poprzedniego. My natomiast... zostaliśmy w ogródku i napawaliśmy się urokiem słonecznej Rumunii - dosuszyliśmy wszystkie rzeczy, część upraliśmy, upraliśmy także siebie - chociaż pięty nadal pozostały czarne i snuliśmy dalsze plany. Płynąca przez całą Gurę rzeczka jest bardzo efektywnie wykorzystywana przez miejscową ludność - w przeddzień zbliżającego się święta obserwować mogliśmy niecodzienny widok - całe rodziny piorące w rzece dywany. Zadziwiające jest, ile takich dywanów może zmieścić się w jednym domu, czyste już dywany, ludzie rozwieszali potem na płotach i barierkach, dzięki czemu zobaczyć mogliśmy, jak jest ich dużo. Ten czystościowy proceder z początku zniechęcił nas do korzystania z wodnych zasobów rzeczki, ale ostatecznie ulegliśmy pokusie.

Kiedy sprawy czystości doprowadziliśmy do końca, zrobiliśmy mała wycieczkę na targ. Targ to miejsce, gdzie przyjść można bez żadnego konkretnego zamiaru i snuć się tak po prostu miedzy straganami. Na każdym góra błyszczących warzyw i owoców i zachęcający do kupowania, często bezzębny uśmiech sprzedawcy. Nam udało się wreszcie kupić od dawna już poszukiwany słodki rumuński ser twarogowy - urda.

Po powrocie do ogródka przyszła kolej na trudne rozmowy z panią Zosią, która zaniepokojona pytała, co stało się z naszymi dwoma "amigos". Wielojęzykowe tłumaczenie nie pomagało, bo słowo klucz - "czekać" pozostawało nadal nieodszyfrowane. Nie pomogło wyciągniecie rozmówek - wśród najpotrzebniejszych zwrotów nie znaleźliśmy żadnego zwrotu o czekaniu. Dopiero w dziale szyldy pojawił się napis - "poczekalnia". Słowo klucz zostało odnalezione, a zaniepokojone oblicze pani Zosi rozjaśnił uśmiech. Skinieniem ręki oznajmiła, że możemy tu sobie siedzieć i czekać, co tez zrobiliśmy, bo za bardzo nie mieliśmy innego wyjścia.

Kiedy zjawili się Ewa i Zyga, zebraliśmy swoje rzeczy, czule pożegnaliśmy panią Zosię i ruszyliśmy na dworzec. Do samej Moldovity nie sposób jednak dojechać pociągiem i pewien odcinek pokonać musieliśmy stopem. Autostop to właściwie najlepszy sposób podróżowania po Bukowinie, nie dotyczy to zresztą tylko turystów, widok oczekujących na okazję miejscowych jest powszechny. A wszystko to przez bukowińskie autobusy, a raczej ich brak... Istnieją na Bukowinie przystanki autobusowe, na niektórych nawet widnieją rozkłady jazdy, ale same pojazdy raczej się nie pojawiają, natomiast zdania mieszkańców na temat ewentualnej godziny przyjazdu są podzielone.

Monastyr Moldovita, kiedy do niego dotarliśmy, był już zamknięty dla zwiedzających. Z jednej strony uniemożliwiło nam to wejście do środka - gdzie odbywała się msza, z drugiej natomiast mogliśmy w spokoju obejść klasztor i obejrzeć go z zewnątrz bez tłumów turystów.

Naszym miejscem noclegowym był położony nad rzeczką dziki camping. Stało tam już kilka namiotów, ale w niczym nie przypominało to namiotowej zbieraniny Branu. Już sam fakt, że udało nam się zebrać drewno na ognisko świadczy o nie tak zaborczym eksploatowaniu tego miejsca. Samo zbieranie przysporzyło natomiast może nie tyle wiele emocji, co szkód - zszyte z poświeceniem u pani Zosi w ogródku spodnie, rozerwały się w najbardziej widocznym z miejsc...kiedy taszcząc kilka gałęzi zsunęłam się po stromym zboczu. Wśród naszych namiotowych sąsiadów znalazł się chrześcijański obóz młodzieży mołdawskiej. Bardzo miła pani opiekun najpierw przyniosła nam kilka faszerowanych papryczek, potem herbatkę ziołową do popicia, kolejną porcję faszerowanych papryczek i smacznie przyprawionej kaszy gryczanej. .

Na kolację spałaszowaliśmy słodki serek, przyprawiany na słodko i słono i co najważniejsze wreszcie posiedzieć mogliśmy przy wymarzonym ognisku. Potem już tylko tradycyjne losowanie...

DZIEŃ 17 (15.08)
czyli o dziwnych zdarzeniach w nocy i najdłuższym łapaniu stopa

To miała być spokojna noc, jak zwykle grzecznie położyliśmy się spać... ale nasz spokój został kilkakrotnie zakłócony. Zaczęło się od przedłużającej się imprezy obozowiczów, ...nie to żebyśmy mieli cokolwiek do imprezowiczów - w końcu sami też lubimy się dobrze zabawić, ale w momencie, gdy nasze namioty znalazły się na drodze pijackich przejażdżek rowerowych, zaczęliśmy się nieco obawiać o nasz dalszy los. Potem przyszła kolej na spóźnioną chorobą żołądkową, której objawem było nagłe opuszczenie namiotu. Potem spaliśmy już spokojnie.

Dopiero rankiem podsumowaliśmy wydarzenia minionej nocy i upewniliśmy się, że to nie imprezowicze wydawali dziwne odgłosy koło naszych namiotów, tylko Kasia... Jej śniadanie ograniczyło się zatem do kilku łyków herbaty, gryzów chleba i dużej dawki węgla.

Warto wspomnieć natomiast o naszych poszukiwaniach sklepu z pieczywem. Aby do niego dotrzeć dwukrotnie okrążyliśmy wioskę - jak się okazało nie bezcelowo. W sklepie, do którego wstąpiliśmy na samym początku po upływie zaledwie pół godziny pojawił się chleb - jak na życzenie. Tam też zgorszyłam pewną starszą panią, która wskazując na moje podarte spodnie, tłumaczyła mi, że konieczne jest użycie igły z nitką - nie zrozumiałabym tego, gdyby nie gesty babuszki, idealnie oddające czynność szycia.

Po śniadaniu poszliśmy zwiedzać monastyr, Kasia zaś została z namiotami, plecakami i swoim chorym brzuchem.

Jak zwykle poprosiliśmy o bilety studenckie, bo przecież przynajmniej duchem studentami byliśmy wszyscy. Okazało się jednak, że do czynienia mamy z nieco może nadgorliwą zakonnicą - bileterką, która poprosiła nas o okazanie legitymacji. Pokazaliśmy więc... kto miał i mógł Euro<26, kto nie miał kartę członka SKG - w końcu jest tam napisane, że to STUDENCKI Klub Górski.

Sam monastyr zaskoczył nas dziwnym, odbywającym się wewnątrz obrządkiem. Powaga i skupienie uczestniczących w ceremonii osób, napełniały monastyr duchowością. Obecni wewnątrz wierni, sprawiali, że żył on swoim naturalnym życiem, przepełnionym wiarą - służył temu, po co go zbudowano. Ten jeden element różnił monastyr w Moldovicie od dotychczas zwiedzanych.

Kiedy wróciliśmy, Kasia powoli dochodziła do siebie. Nie zdążyliśmy jednak podzielić się wrażeniami, a już zawołała nas pani opiekun chrześcijańskiego obozu. Właśnie podawała swoim podopiecznym obiad... więc stwierdziła, że my tez jesteśmy zapewne głodni. W istocie tak właśnie było... ze smakiem zjedliśmy więc najpierw pyszną rumuńską zupę, a jako danie drugie przyrządzoną według niemieckiego przepisu kapustę.

Potem jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcia i mogliśmy ruszyć w drogę, mogliśmy chociaż nie wszystkim się to udało. Stanęliśmy przy skrzyżowaniu i rozpoczęliśmy standartowe łapanie stopa. Kiedy pierwszy z samochodów zatrzymał się po krótkim czekaniu, byliśmy jak najlepszej myśli. Kto mógł przypuszczać, że na kolejną okazję przyjdzie nam czekać 1,5 godz.? Tak też było, oczekując kilkakrotnie zmienialiśmy pozycje, osoby machające i robiliśmy wszystko dla zabicia upływającego czasu. Spotkała nas nawet babuszka ze sklepu, która tak przejmowała się moją dziurą w spodniach. Z dumą mogłam jej więc pokazać pięknie zaszyte portki, a ta odpowiedziała mi uśmiechem.

Odległość 20 km pokonaliśmy na dwa stopy - i tak dobrze, że udało nam się dotrzeć. Załadowana pięcioma osobami i trzema plecakami Dacia z ledwością wspinała się po krętych górskich drogach. Kilkakrotnie zastanawiałam się, czy kierowca nie zwątpi i czy nie wysadzi nas za najbliższym zakrętem, ale on nie dał za wygraną i dowiózł nas do samej Suczavity. Tam Kasia i Fazi już czekali, tak więc kiedy tylko zjawiliśmy się, zebraliśmy plecaki i poszliśmy oglądać monastyr. Obiekt ten robi wrażenie przede wszystkim swoją wielkością - jest bowiem znacznie większy od zwiedzanych dotychczas. Ścianę od strony bramy wejściowej zdobi fantastyczny fresk przedstawiający Drabinę cnót monastycznych, dzięki którym można dostać się do nieba. Jest to kolejne malowidło, przepełnione detalami i nawet długotrwała obserwacja nigdy nie będzie pełna.

Rekompensatą za niedogodności poprzedniego dnia i niemiłe autostopowe przygody był nocleg. Obozowisko nareszcie w miłych okolicznościach przyrody, mimo bliskości wioski. Wystarczyło pójść zaledwie kilka kroków za okalające monastyr wzgórza, a przywitały nas tam dzikie leśne ostępy i romantycznie szemrzący strumyk. Rozbiliśmy więc namioty i zrobiliśmy kolację. Wydawało nam się, że zwiększone dawki makaronu wystarczą - myliliśmy się. Nadszedł właśnie ten etap wyjazdu, kiedy rozjuszenie pokarmowe jest najtrudniejsze do zaspokojenia. Najdotkliwiej odczuł to Fazi, który sam był zaskoczony porcją musli, którą zagryzł obiad. Dodatkowo zorientowaliśmy się, że nasza herbata jest na wykończeniu - zastosowaliśmy więc oszczędnościowe, podwójne parzenie, które dało efekt wcale nie najgorszy.

Co zrobiliśmy przed położeniem się spać jest chyba dla wszystkich jasne, nie muszę więc tego przypominać...

DZIEŃ 18 (16.08)
czyli o tym jak przemierzaliśmy góry a potem zajadaliśmy cookies

Rankiem obudziły nas leśne prace drwali - okazało się, że noclegowe miejsce to nie do końca takie dzikie ostępy. Nie przeszkodziło nam to jednak w skorzystaniu z dobrodziejstw strumyka i dokładnym umyciu się.

W Suczavicie podjęliśmy nieudaną próbę zakupienia herbaty. Nie jest to bowiem produkt używany powszechnie - jedynym dostępnym substytutem była rozpuszczalna herbatka, z której zrezygnowaliśmy.

Ruszyliśmy następnie w kierunku Putnej. Kierowaliśmy się częściowo mało precyzyjnymi wskazówkami z przewodnika, częściowo natomiast jeszcze mniej wiarygodnymi podpowiedziami mieszkańców. Droga doliną była jednak tak malownicza, przyjemna i inna od dotychczas przemierzanych krajobrazów, że ani trochę nie zajmowało nas to, czy możemy zabłądzić. Być może dzięki temu cała trasa przebiegła szczęśliwie i już po kilku godzinach znaleźliśmy się po drugiej stronie pasma. Tam, w ramach odpoczynku i uzupełnienia zapasów energii zjedliśmy... hmmm, sama nie wiem co o tym sądzić, powiem może tylko, że zjedliśmy bardzo, bardzo słodki posiłek, złożony ze słodkiej bułki, kremu czekoladowego, maślanych ciasteczek dodatkowo posmarowanych masłem...komentarz każdy dorobi sobie sam...

Malowniczą doliną dotarliśmy do Putnej. W międzyczasie poczyniliśmy pewne obserwacje natury przyrodniczej: po 1) konie i krowy w rumuńskich wioskach są czyste i zadbane, po 2) zwierzaki same wracają do swoich zagród - wygląda to dosyć uroczo.

Swoje kroki na początek skierowaliśmy do monastyru. Był to pierwszy monastyr niepomalowany od zewnątrz. A ponieważ wszyscy ubrani byliśmy niestosownie do atmosfery miejsca sakralnego, wszyscy założyć musieliśmy habity - tylko, że one jedynie pogorszyły sytuację. Gołe ramiona i nogi zostały co prawda zakryte, ale nasze rogate dusze znalazły raj na ziemi. Dość, że stwierdziliśmy, że Fazi wygląda jak detektyw, Ewa jak młoda uczennica, Zyga może nawet mógłby być mnichem, za to Kasia, jakby wyszła spod prysznica, a ja "przepraszam, taka jestem dzisiaj"... na tym się jednak nie skończyło, bo przecież należało uwiecznić nas w takich strojach na zdjęciach - oczywiście przemyconym aparatem.

Potem czekały nas długie zakupy - należało jakoś uczcić ostatni wspólny wieczór. Zakupy przedłużyły się do tego stopnia, że zrobiło się ciemno... kolejny raz nie dotrzymaliśmy słowa - będzie rozbijanie po ciemku. Kierując się, delikatnie mówiąc, mało precyzyjnymi wskazówkami z przewodnika staraliśmy się znaleźć opisane tam dogodne do rozbicia miejsce. Przekroczyliśmy, zgodnie z instrukcjami rzeczkę, a potem w ciemnościach błądziliśmy wśród traw i kamieni. Dopiero w pewnym momencie zorientowaliśmy się, że zupełnie przypadkowo znaleźliśmy się w opisanym przez przewodnik miejscu - w pobliżu pustelni Danielle.

Nie było to może wymarzone miejsce, w sprzyjających warunkach przyrody, ale byliśmy razem, siedzieliśmy przy ognisku, mieliśmy co jeść i co pić. Jak na przesłodzony dzień przystało, obiad zupełnie przypadkowo wyszedł nam słodki - podejrzenie padło na słodki sos i kolejna osoba - tym razem Ewa odmówiła spożycia posiłku. Chętni na dodatkową porcję oczywiście się znaleźli... potem jeszcze tylko popicie tego wszystkiego rozpuszczonym sokiem, zagryzienie wybornymi cookies o papryczkowym smaku - w kształcie gitar i amonitów i chwila na delektowanie się rumuńskimi czerwonymi winami...

A w nocy to już tradycyjnie...

DZIEŃ 19 (17.08)
czyli o rumuńskich powrotach

Ostatnia wspólna noc bogata była w wrażenia, Kasię atakowały w nocy spadające konary, mało tego - przygniatały ją, co powodowało, że budziła się z krzykiem - tak cierpieli Ewa i Fazi.. Pod naszym - Zygi i moim natomiast namiotem harcowały małe robaczki, szeleszcząc przy tym niepokojąco podłogą.

Dzień był inny - i to już od samego ranka. Po 1) wstaliśmy stosunkowo wcześnie, co nam się rzadko zdarzało, po 2) nie dojedliśmy kanapek, co było jeszcze mniej naturalne i po 3) czekała nas perspektywa rychłego rozdzielenia.

Czułe pożegnania, trochę ciasteczek na drogę, nie minęły 2 godziny od wstania, a już stałyśmy z Kasią na drodze wyjazdowej z Putnej i łapałyśmy stopa. Pusta droga trochę nas przeraziła, dlatego, gdy tylko na horyzoncie pojawił się samochód, zamachałyśmy do kierowcy, ładnie się uśmiechając. Było to trafne posunięcie, gdyż niemiecki kierowca podrzucił nas do Radowca, tam uległyśmy namowom przedsiębiorczego taksówkarza i po krótkim targowaniu dojechałyśmy do granicy z Ukrainą. Właściwie to chyba nie byłoby sposobu na uniknięcie płacenia komukolwiek - oczekujących na okazję było wielu, a proceder "podrzucania do granicy" jest tutaj na porządku dziennym.

A teraz kilka słów o samej granicy, bowiem jest to jedna z najbardziej fascynujących podrózniczo spraw. Z topograficznego punktu widzenia - zaledwie niewielka odległość, z ledwością mieszcząca się w skali mapy, z punktu widzenia politycznego - bariera, nie do przekroczenia tak po prostu. Nam przyszło zrozumieć to drugie znaczenie. Granica z Ukrainą ma charakter wyłącznie przejścia drogowego - nie można jej wiec przekroczyć pieszo. O tym jednak wiedziałyśmy, dlatego nie zdziwiła nas oferta stojącego tuż przy rogatkach taksówkarza, który zaoferował, że przewiezie nas za 30 $. Spojrzałyśmy na niego z ironicznym uśmiechem i popukałyśmy się w czoło - wiedziałyśmy bowiem, że granica jest do przekroczenia za 10$. Zajęłyśmy więc miejsce w stosownej od rogatek odległości i rozpoczęłyśmy łapanie stopa. Tu już nie szło tak gładko, samochody albo mijały nas z zawrotna prędkością, albo dojeżdżały tylko do granicy. Aby dodać sobie otuchy wyjęłyśmy torebkę z ciasteczkami - one są niezawodne... Łapanie stopa odbywało się w towarzystwie, mających właśnie przerwę obiadową robotników. Nie przeszkadzałoby nam, gdyby grzecznie siedzieli sobie na ławce i jedli kanapki, oni jednak za wszelką cenę chcieli nawiązać z nami kontakt. Dialog wyglądał mniej więcej tak:
- Excause me, excause me...
- Yes?
- Do you speak English?
- Yes.
- Hello.
- ...
- Excause me, excause me...
- Yes.
- Do you speak English?
- Yes.
- Good afternoon.

Może wydałyśmy się tym panom mało rozmowne, ale na szczęście zanim wykorzystali cały zasób swojego słownika, nam udało się złapać stopa. Właściwie to stop złapał nas. Kiedy siedziałyśmy trochę już zrezygnowane na plecakach, zjawił się pewien Niemiec, który stwierdził, że może nas ze sobą zabrać. Niemiec podróżował busikiem ze swoim synem i psem. Przejechaliśmy zaledwie kilkaset metrów, kiedy pojawiły się pierwsze problemy. Rumuńscy pogranicznicy oznajmili, że opuszczenie Rumunii bez opłaty ekologicznej jest niemożliwe. Niemiec był jednak nieugięty, gdyż raz już taką opłatę wnosił i nie zamierzał robić tego ponownie. Kiedy tak dogadywał się, lub może lepiej powiedzieć, że się nie dogadywał z celnikami przy samochodzie zaczął kręcić się jeszcze jeden turysta - mający zresztą te same co my plany. Wkrótce siedzieliśmy już na tylnym siedzeniu we trójkę. Turystą był Polak - Arek, wracający właśnie z samotnej wyprawy do Gruzji. Wracał oczywiście do Polski, więc po krótkiej wymianie zdań oczywistym było, że przynajmniej do polsko-ukraińskiej granicy dotrzemy razem. Po długich dyskusjach Rumuni dali za wygraną. Zaraz jednak pojawił się kolejny, nieco poważniejszy problem - wiza wjazdowa na Ukrainę zaczynała się dopiero za 4 dni. Ta sprawa okazała się nie do przeskoczenia i samochód został cofnięty - na nas natomiast pogranicznicy spojrzeli łaskawym okiem i pozwolili dalej przejść pieszo.

Na ukraińskiej stronie złapaliśmy marszrutkę do Czerniowców. W Czerniowcach natomiast pierwsze zetkniecie z ukraińskim światem - ruchliwym, prowizorycznym, niepoukładanym, ale przez to jedynym w swoim rodzaju...no i oczywiście o smaku kwasu z beczkowozu. Za namową Arka postanowiłyśmy wypróbować najmniej luksusowy sposób podróżowania po Ukrainie - pociąg klasy obszcij - czyli bez miejscówek. Jak się okazało był to jedyny słuszny wybór - warunki nie różniły się niczym od pociągu plackartnego (brak miejscówek nie równa się brakowi miejsc, bo pasażerów było mało), a zaoszczędziliśmy na tym połowę.

Jak to w pociągach ukraińskich, podróż zawsze jest wygodna. Można wyciągnąć się wygodnie na swoim posłaniu, przytulić do spiworka i usnąć w rytmie pociągowej kołysanki.

DZIEŃ 20 (18.08) wszędzie dobrze, ale miło czasem wrócić do domu...

Najmilszy jest moment obudzenia się w pociągu. Powoli otwierają się oczy, ale głowa jeszcze nie do końca zdaje sobie sprawę z miejsca, gdzie się znajduje. Opornie powracają wspomnienia minionego dnia i do mózgu docierają racjonalne sygnały tłumaczące, dlaczego całe ciało się kołysze. Następnie oczy otwierają się szerzej, no bo skoro jesteśmy w pociągu to tam za szybą jest zapewne ładny widok i trzeba to sprawdzić. Czym prędzej ze śpiwora wysuwa się więc rozespane ciało i ciekawskie spojrzenie omiata pociągowy widok. Teraz wszystko się zgadza, jedziemy...

Lwowski dworzec, jak zwykle pełen podróżnych, ale zadbany i z dumą prezentujący swoje podwoje. Stamtąd szybki spacer na targ, poranny arbuz i przechadzka do centrum. Tam kawa i ciasto w kawiarni Wirmenka - nie mogliśmy odmówić sobie tej przyjemności.

Z powrotem na targ i typowo ukraińskie zakupy: przede wszystkim chałwa, do tego pierożki. Prawdziwą Ukrainę poczuliśmy jednak dopiero w marszrutce do granicy. Wielokrotnie zdarzyło mi się jechać w tłoku, czasem nawet w ścisku, ale w czymś takim dawno nie jechałam - tam niemalże siedział człowiek na człowieku, nie mówiąc już o tym, że powietrza było mało, ośmielę się nawet powiedzieć, że bardzo mało.

Kolejne urozmaicenia czekały nas na granicy. Nie mówię tu już o tak prozaicznej sprawie jak konieczność zapłacenia 1 hrywny przed przejściem ukraińskim. Mam na myśli to, co dzieje się dalej. Jeszcze ani razu przy przekraczaniu granicy w Medyce nie trwało to tak długo. Właściwie cały proceder kontroli przechodzi ze skrajności w skrajność: z jednej strony ludzie upychający po kieszeniach paczki papierosów, oklejający się nimi i wkładający sobie w bieliznę, z drugiej drobiazgowe kontrole tylko niektórych. My znaleźliśmy się wśród tych niektórych, zresztą już na polskim przejściu. Celnik zrobił to na własne życzenie, ale kiedy po wyjęciu i oczywiście okazaniu brudnych butów, spodni, niedomytej menażki i kilku innych sfatygowanych na wyjeździe rzeczy zapytałam, czy otworzyć też komorę z brudnymi skarpetkami, odpowiedział, że nie.

W Medyce tuż przed odjazdem busika znalazła się chwila na wypicie niepowtarzalnej, polskiej oranżady.

Przemyśl, żar leje się z nieba. To przywołuje nam na myśl nasze marzenia o słonecznej Rumunii, nasze moknięcie w Fogaraszach i późniejsze dosuszanie. Teraz to już tylko wspomnienie, czas do domu. Na drodze wylotowej z Przemyśla usiedliśmy i napisaliśmy autostopowe karteczki: Lublin/ Warszawa - my; Kraków/ Tychy - Arek.

Nie minęło wystarczająco dużo czasu, aby zaczęło nam się nudzić, a już miałyśmy czym jechać. Transport był pierwsza klasa - do Dęblina. Przy okazji wysłuchałyśmy baaaaaaaardzo długiej opowieści pana kierowcy. Kiedy dotarłyśmy do Dęblina ściemniało już się - wiedziałyśmy więc, że pociąg jest jedynym dopuszczalnym środkiem dalszego transportu. Pociągi osobowe o późniejszych godzinach zlikwidowano, sprawiłyśmy więc sobie bilety na pociąg pospieszny. Ten, na który czekałyśmy pani wnet zapowiedziała, tyle, że z 90 minutowym opóźnieniem. Na szczęście po niedługim czasie zjawił się następny - w samą porę, bo już słabłyśmy od opędzania się od komarów. Kiedy weszłyśmy do przedziału, zajętego przez trzech CZYSTYCH chłopaków, zrobiło nam się trochę dziwnie, nieswojo - usprawiedliłyśmy się więc, że jesteśmy... trochę brudne, bo długo już jedziemy.

Nawet najbardziej pełna przygód podróż ma ten jeden niezmienny i niepowtarzalny za razem element - powrót do domu. Moment, kiedy doceniasz własne gniazdko, łazienkę i lodówkę. Chwila kiedy cieszy cię pozostawiony bałagan, który masz teraz tylko dla siebie.

Na szczęście ta radość nie trwa długo, minie kilka dni, a plany nowej wyprawy już pojawią się w podróżniczej głowie...

Zamiast zakończenia

"Podróż nie zaczyna się w momencie, kiedy ruszamy w drogę i nie kończy, kiedy dotarliśmy do mety. W rzeczywistości zaczyna się dużo wcześniej i praktycznie nie kończy się nigdy, bo taśma pamięci kręci się w nas dalej, mimo że fizycznie dawno już nie ruszamy się z miejsca. Wszak istnieje coś takiego, jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej" .
Ryszard Kapuściński, "Podróże z Herodotem"

Przytoczone powyżej słowa najdoskonalej tłumaczą, dlaczego zakończenia nie będzie, po prostu być go nie może. W głowie każdego z uczestników wyjazd nadal żyje - swoim własnym życiem. Dlatego przywoływany, nigdy już nie będzie taki sam, będzie wielokrotnie powracał w dygresjach i wspomnieniach, powróci przy oglądaniu zdjęć, slajdów i planowaniu kolejnej wyprawy...