Spis treści

tyt3.jpg

Słoneczna Transylwania

DZIEŃ 11 (9.08)
czyli jak dotarliśmy do Braszowa i co nas tam spotkało

Z samego rana, kiedy pozostali smacznie spali, opuścili nas Agata i Damian, którzy udali się w podróż powrotną do Polski. My natomiast wstaliśmy kilka godzin później, aby nacieszyć oczy rozświetlonym słońcem sadem. Przygotowaliśmy do suszenia całą zawartość plecaków i rozpoczęliśmy mycie w strumyku. Zbieranie się zajęło nam stosunkowo dużo czasu zwłaszcza, że tak naprawdę nic nas nie ponaglało, a ciepłe słoneczne promienie działały wręcz rozleniwiająco.

Przed samym wyjściem ostatni uścisk dłoni Petera, wspólne zdjęcie i w drogę. Drogę zupełnie inną niż dotychczasowa, bo pokrytą betonowymi płytami i słoneczną. Za nami, w tyle pozostawały Fogarasze, jak zwykle zasnute chmurami. Wiedzieliśmy co te chmury oznaczają i cieszyliśmy się, że nie musimy się tym teraz przejmować. Ekipie idącej z tyłu udało się zatrzymać holenderski samochód, do którego zapakowaliśmy kilka osób i wszystkie plecaki, reszta poszła pieszo.

Ponownie spotkaliśmy się w Victorii, gdzie zrobiliśmy zakupy spożywcze oraz wymieniliśmy pieniądze. W Victorii również została zapoczątkowana bardzo ważna tradycja, która w późniejszych dniach zaważyła na naszym sposobie odżywiania się. Tam bowiem po raz pierwszy skosztowaliśmy rumuńskich ciasteczek na wagę - słodkich i słonych. Ciasteczek, od których nie sposób się oderwać. Do tego oczywiście wspomniana już wcześniej Fanta Madness.

Autobusem, przy akompaniamencie wschodnich rytmów dotarliśmy do Ucea, a stamtąd pociągiem do Braszowa. W pociągu staraliśmy się przyswoić najpotrzebniejsze rumuńskie zwroty. Jednak jedyne rozmówki, które posiadaliśmy były, delikatnie mówiąc starszej daty i jako przydatne podawały następujące prośby: "Proszę zrobić mi przedziałek z lewej strony", "Proszę mi wyczyścić buciki"...

Braszów, drugie co do wielkości miasto Rumunii, uderzyło nas swoją odmiennością od dotychczas odwiedzanych miejsc. Nie wysiedliśmy na przyczajonej wśród domków stacyjce tylko na dużym, brudnym dworcu, z wyjściem na ruchliwą ulicę. Tak naprawdę dopiero w dużym mieście widać kontrast między ludźmi bogatymi i biednymi. Mijaliśmy ubranych w ładne i drogie ubrania ludzi, ale także brudne, wyciągające do nas ręce i plączące się miedzy nogami dzieci. Dookoła panował gwar, ludzie pędzili w różne strony, niektórzy przystawali i przypatrywali nam się z zainteresowaniem.

Na braszowskim dworcu, tak jak się tego spodziewaliśmy szybko odnalazł nas człowiek oferujący mieszkanie. Najlepszą metodą na znalezienie lokum jest po prostu stanie i rozglądanie się dokoła zdezorientowanymi oczami. Pan, który do nas podszedł, zaoferował pokoje dla 5-ciu osób po 6$ od osoby, ostatecznie w wyniku negocjacji nocleg wyniósł nas w sumie 45$ (od 11-tu osób). Za naszym przewodnikiem powędrowaliśmy do mieszkania. Nie był to może lokal o najwyższym standardzie, ale miał przynajmniej prysznic z ciepłą wodą i kuchnię gazową. Zostawiliśmy w nim plecaki i poszliśmy poznawać nocne życie Braszowa. Zanim to jednak nastąpiło, postanowiliśmy coś przekąsić - najchętniej coś regionalnego. Gdzie coś takiego można zjeść zapytaliśmy spotkaną grupkę młodzieży. Ci po chwili zastanowienia odpowiedzieli: "McDonald's"? Zwątpiliśmy, gdy kolejni zapytani powiedzieli to samo...

tyt13.jpg

Spacer wąskimi, ledwo oświetlonymi uliczkami rozbudzał wyobraźnię - do końca nie byliśmy pewni co lub kto wyłoni się zaraz zza ledwo widocznego rogu. Główne uliczki starówki były oświetlone lepiej - głównie dzięki witrynom drogich sklepów. To właśnie w takim świetle dostrzegliśmy na uliczce dwie przechadzające się postacie z dużymi plecakami. Doświadczenie nauczyło nas, że należy je podejrzewać o polskie pochodzenie. Przeczucie nas nie myliło, dodatkowo okazało się, że dziewczyny są znajomymi Łukasza. Zaprosiliśmy je do "swojego" mieszkania, a kiedy już kierowaliśmy swe kroki w jego stronę po miłym posiedzeniu przy piwie w jednej z knajpek, do naszych uszu dobiegły pewne dźwięki. Były to dźwięki ewidentnie świadczące o tym, że gdzieś w pobliżu odbywa się impreza. To rozbudziło naszą zabawową duszę. Czym prędzej skierowaliśmy swe kroki w stronę z której dobiegała muzyka, weszliśmy do środka i... już nie było odwrotu, pewne było, że zostaniemy w klubie jeszcze długo. Nie potrzeba było dużo czasu, abyśmy zdominowali parkiet, właściwie to niemalże z niego nie schodziliśmy, a DJ grał, grał i grał. Nie zagrał tylko rumuńskiego hitu lata - piosenki zespołu Ozone, ale to chyba nie było miejsce i pora...

Po godzinie 4-tej zdecydowaliśmy, że pora na nas. Rozpoczęliśmy wędrówkę do domu, jeszcze bardziej wyludnionymi uliczkami Braszowa. W naszym małym mieszkanku upakowaliśmy się ciasno i ułożyliśmy do spania. Dzień był wyjątkowo długi i obfitujący w wrażenia wszelkiej maści, o czym świadczyły czarne podeszwy naszych stóp. I tutaj trzeba zaznaczyć, że niektórzy położyli się spać z brudnymi nogami!

DZIEŃ 12 (10.08)
czyli jak zwiedzaliśmy Braszów, a potem ekipa stopniała

Poranek w ciasnym mieszkaniu i kolejka do prysznica. Mi i Kasi udało się zająć pierwsze pozycje w wyścigu do łazienki i już kilka minut przed 9 gotowe byłyśmy do wyjścia. Miałyśmy trochę czasu, zanim reszta zwlecze się ze swoich posłań i doprowadzi do porządku. Opuściłyśmy więc mieszkanko i pomaszerowałyśmy w stronę centrum. Pierwszym miejscem, które nas zwabiło była otwarta gogoseria, czyli miejsce, gdzie sprzedawany jest rumuński specjał - gogoshi. O niepowtarzalnym smaku tego smakołyku doniosła nam ekipa kursantów, która po przejściu letnim zajadała się gogoshi w Sybinie. Czym prędzej skierowałyśmy więc swe kroki do okienka, gdzie sympatyczna staruszka wałkowała ciasto. Na naszych oczach uformowała placuszka, posmarowała go czekoladą i włożyła do gorącego oleju. Gogoshi to rzeczywiście prawdziwy przysmak. Gorąca czekolada wypływa z miękkiego, puszystego ciasta, całość jest słodka i świeżutka. W doskonałych humorach powędrowałyśmy po chlebek i na dworzec, celem sprawdzenie godzin odjazdów pociągów. Następnie wróciłyśmy do mieszkania, gdzie całe towarzystwo zdążyło wstać i przygotować się do śniadania.

Podczas gdy część ekipy szykowała się do zwiedzania Braszowa - za dnia, Tomek i Kuba szykowali się do zabrania Doroty do lekarza. Problemy żołądkowe nie przechodziły od kilku dni i wizyta u specjalisty wydawała się jedynym rozwiązaniem. Ustaliliśmy miejsce spotkania i rozdzieliliśmy się.

Posiłkując się przewodnikiem dotarliśmy do turystycznych atrakcji Braszowa, przechadzaliśmy się malowniczymi uliczkami wśród kolorowych kamienic, upiększonych barwnymi kwietnikami. Następnie kolejką wjechaliśmy na górę Tampa, skąd roztacza się fantastyczny widok na całe miasto. Braszów zdaje się być plątaniną uliczek i domków z dachami w jednakowym kolorze. Całość sprawia wrażenie rozsypanych klocków, z których nieładu, po dokładniejszej obserwacji wyłania się porządek.

Zeszłego wieczoru marzyliśmy o daniu regionalnym i skończyliśmy w fast-foodzie, dlatego tego dnia ze zdwojona siłą zapragnęliśmy zjeść coś oryginalnego. I tak trafiliśmy do polecanej w przewodniku francuskiej naleśnikarni. Zasiedliśmy na ławeczkach na zewnątrz lokalu, rozszyfrowaliśmy karty dań i rozpoczęliśmy oczekiwanie. Czekaliśmy, czekaliśmy i czekaliśmy, a naleśniki jakoś nie chciały się zjawić. A kiedy już nadeszły... były zimne, małe i nie do końca takie, jakie zamówiliśmy... no i oczywiście po ich zjedzeniu nadal byliśmy głodni. Po tej porażce, aby poprawić sobie humor poszliśmy na gigantyczne lody włoskie. Zaraz potem spotkaliśmy Dorotę, Tomka i Kubę - niestety z niedobrymi wiadomościami. Ich marzenia o słonecznej rumuńskie plaży będą musiały poczekać, tymczasem wracają do Polski, a Dorota idzie wykupić antybiotyki na stwierdzone przez lekarza zapalenie nerek.

Ostatni raz w niezmienionym składzie przebyliśmy trasę na braszowski dworzec, gdzie odebraliśmy plecaki z przechowalni bagażu. Tam też pożegnaliśmy, opuszczających nas Tomka, Dorotę, Kubę i Przemka, sami zaś udaliśmy się na dworzec autobusowy. Jako oczekujący na coś turyści z dużymi plecakami stanowiliśmy pewne urozmaicenie ponurych i brudnych okolic dworca, dlatego łatwo wzbudziliśmy zainteresowanie miejscowych dzieci. Podchodziły nieśmiało i prosiły nas o cokolwiek. Kiedy jedno dziecko Kasia poczęstowała lizakiem, momentalnie zjawiły się następne, które błagalnym wzrokiem wymuszały słodycze. W pewnej chwili zorientowaliśmy się, że stoimy wśród gromadki dzieci, z których każde na swój sposób próbowało zwrócić na siebie naszą uwagę. Jedna z dziewczynek obrała sobie za cel nauczenie nas podstawowych rumuńskich słówek: kolejno nazywała kolory naszych włosów, oczu, rodzaj obuwia...

Kiedy przyjechał autobus odczuliśmy wyraźną ulgę. Tym bardziej, że zaczęły się nami interesować coraz starsze dzieci i to przestawało być już dla nas zabawne. Autobus spóźnił się dokładnie o tyle minut, abyśmy nie zdążyli na kolejny, mający nas dowieźć do Branu. Nie pozostało nic innego, jak odczekać godzinę na kolejny autobus.

Pojazd, wiozący nas do Branu początkowo był pusty, na tyle, że swobodnie mogliśmy ze sobą rozmawiać, a nawet grać w wymyślona naprędce grę w zwierzątka. Stopniowo jednak zapełniały się nie tylko miejsca siedzące, potem stojące, a potem wszelkie miejsca, gdzie tylko mógł się ktokolwiek upchnąć.

Kiedy wysiedliśmy na przystanku w Branie, panował już kompletny mrok. Wtedy obiecaliśmy sobie, że dołożymy wszelkich starań, aby więcej sytuacja rozbijania się po ciemku nie powtórzyła się, jednak dotrzymywanie takich obietnic jest trudne...

tyt14.jpg

Idąc za wskazówkami otrzymanymi od miejscowych dotarliśmy do dzikiego campingu na obrzeżach Branu. Spodziewaliśmy się kilku namiotów ustawionych na małym poletku, a oczom naszym ukazało się pole wypełnione namiotami różnej wielkości i kształtu, przepełnione krzątającymi się pomiędzy nimi ludźmi. Wszystko to odbywało się przy wtórze głośnej muzyki, a powietrze przepełniał zapach grilla. Kiedy już udało nam się znaleźć miejsce na namioty stanęliśmy przed dylematem, czy rozpalamy ognisko. Ten jednak problem rozwiązał się sam, kiedy w wyniku poszukiwań drewna na pobliskiej skarpie wróciliśmy z kilkoma zaledwie cienkimi gałązkami. Obiad przygotowaliśmy więc na gazie, a poobiednie posiedzenie zakończyliśmy jak tylko zaczął padać deszcz - to chyba prześladowały nas Fogarasze...

DZIEŃ 13 (11.08) czyli o tym, jak wśród tłumów turystów zwiedzaliśmy zamek w Branie, pałaszowaliśmy arbuza w Rasznowie, zwiedzaliśmy zamek chłopski i znowu na nocleg dotarliśmy po zmroku

Dopiero o poranku mogliśmy dokładniej przyjrzeć się miejscu, w którym spaliśmy. Łagodnie szemrząca rzeczka okazała się mocno zanieczyszczona, a skarpa, gdzie staraliśmy się znaleźć drewno na ognisko wprost zaminowana. Chyba cudem udało nam się uniknąć zanieczyszczenia butów.

tyt15.jpg

Tradycyjnie już pakowanie się po noclegu zajęło nam za dużo czasu, ale przestaliśmy już zwracać uwagę na ten niewygodny fakt. Zarzuciliśmy wiec plecaki, kiedy te tylko udało się spakować i ruszyliśmy w kierunku zamku. Zamek w Branie to miejsce typowo turystyczne, przy pomocy sprzyjających faktów (Wład Palownik - hrabia Dracula, kilkakrotnie nocował w wymienionej posiadłości), idealnej lokalizacji i wypromowaniu stworzono obowiązkowe miejsce pielgrzymek wszystkich zwiedzających Transylwanię. Zamek odnaleźliśmy bez najmniejszego problemu, gdyż już na dosyć dużą odległość od wejścia kłębiły się tłumy turystów, lawirujących wśród kramów. Na straganach kupić można było dosłownie wszystko, począwszy od typowych rumuńskich serów, a skończywszy na plastikowych maskach, symbolizujących hrabiego Draculę, koszulkach z napisem I love Transilvania i kubkach z podobizną zamku w Branie. Kiedy przecisnęliśmy się przez ludzka ciżbę i wydaliśmy odpowiednią kwotę na studenckie bilety wejściowe oczom naszym ukazał się ogonek ludzi kierujących się w stronę zamku. Zostawiliśmy plecaki w szopie przy wejściu i poszliśmy za tłumem. Od tej pory zawsze już szliśmy za tłumem, albo może raczej w tłumie - w poruszającej się ludzkiej masie, która przepływała z komnaty do komnaty, nieco zwalniała w wąskich przejściach i rozlewała się po większych pomieszczeniach. Czasem nawet zatrzymywała się, zazwyczaj, gdy osoby idące z przodu zapragnęły zrobić sobie zdjęcie np. na tle łóżka hrabiego; powodowało to zator, a ludzie ściśnięci gdzieś w zakamarkach korytarza nie wiedzieli dlaczego stoją. Poruszani przez ludzką masę przebyliśmy wszystkie komnaty zamku i prawdę mówiąc odetchnęliśmy z ulgą, gdy udało nam się z niego wyjść.

Zlokalizowany przy zamku skansen nie jest już tak zapełniony ludźmi. Zapewne dlatego, że turyści rozproszeni są tu na większej powierzchni. Niemniej jednak bardzo pozytywnie wpływa to na atmosferę zwiedzania.

Koniec zwiedzania, szybki odwrót, aby zdążyć na autobus, ponowne przeciśnięcie się między straganami, szybki marsz na przystanek i po chwili już w najlepsze siedzieliśmy w autobusie. Zamieszanie i pośpiech nie sprzyjały oglądaniu przedmiotów sprzedawanych na straganach, a najboleśniej odczuła to Anula - nie udało jej się kupić wypatrzonego zdobionego koralikami jajeczka. Jajeczko było odtąd jej niespełnionym marzeniem i przypominało o sobie kiedy tylko przechodziliśmy przez rumuński stragan.

Autobus zawiózł nas do Rasznowa. Tuż przy przystanku znajdował się targ owocowo - warzywny, gdzie zakupiliśmy pękatego arbuza, którym jednocześnie zaspokoiliśmy głód i pragnienie. Obiecaliśmy sobie wrócić po zwiedzaniu na targ i dokonać większych warzywnych zakupów - góry świecących w słońcu papryczek, pomidorków, bakłażanów i innych pyszności były bardzo kuszące dla naszych wygłodniałych żołądków. Tymczasem podreptaliśmy w stronę, gdzie jak nam się wydawało powinien mieścić się zamek. Zostawiliśmy plecaki na tyłach restauracji pewnego miłego pana i poszliśmy we wskazanym przez niego kierunku. Rasznów nie jest miejscem tak bardzo turystycznie obleganym jak Bran. Zapewne dlatego, że nie wiąże się z nim krwawa legenda z przewijającym się hrabim Draculą. Zamki chłopskie budowali mieszkańcy wiosek ze wspólnie zgromadzonych funduszy. Były to miejsca umożliwiające schronienie na wypadek napaści i przeżycie oblężenia.

Zamek jest w trakcie remontu, dlatego zwiedzając często przechodziliśmy między poustawianymi rusztowaniami i wiadrami z cementem, ale całość i tak prezentuje się niezwykle ciekawie. Widać, że jest to miejsce zadbane i przygotowane do przyjęcia wymagających turystów. W oknach pełne kwiatów kwietniki, w domach miejsca, gdzie można usiąść i zjeść. Dla pełnego odbioru tego miejsca potrzebne jest słońce, które oświetlając pożółkłe piaskowcowe ściany przywołuje na myśl dalekowschodnie klimaty.

Zeszliśmy do miasta i spędziliśmy trochę czasu w restauracji, która przechowała nasze plecaki. Godzina 16.00 gdzieś w Rumunii, słońce praży, a my zajadamy kanapeczki ze świeżutkim rumuńskim chlebem i słonym rumuńskim serkiem, to wszystko zaś popijamy mocną rumuńska kawą lub zimnym rumuńskim piwem i zagryzamy... no właśnie znowu zagryzamy... słonymi i słodkimi rumuńskimi ciasteczkami.

Tuż przed odjazdem autobusu ponowna wizyta na targu i ogromne warzywne zakupy obiadowe. Potem już tylko szybki transport i znowu wylądowaliśmy na dworcu w Braszowie.

Wbrew temu, co sobie obiecaliśmy na ulicach Sigishoary panowała mroczna ciemność kiedy wysiedliśmy z pociągu. Między domami snuli się podejrzani osobnicy, a my staliśmy przed perspektywą znalezienia noclegu. Do działania przystąpili Zyga i Łukasz, kolejno przepytując chętnych do wynajęcia nam mieszkania i rozmawiając z kolejnymi pośrednikami dotarli do ogródka, gdzie już stały namioty Polaków. Szybko dogadali się, że cena wynosi 1 euro i przyszli do nas z tą miłą informacją. Była to dosyć drastyczna zmiana, gdyż negocjacje rozpoczęła stawka 6 euro.

Nasze obozowisko mieściło się w prywatnym ogródku, z rozstawionym stołem i parasolami, dostępem do łazienki i kuchni, kiedy tylko ta była otwarta.

Na kolację spałaszowaliśmy część zakupionego jedzenia - pomidorki i biały ser w formie sałatki, po czym udaliśmy się spać - w wylosowanych składach oczywiście.

DZIEŃ 14 (12.08)
czyli o wizycie u rumuńskiego dentysty, zwiedzaniu Sigishoary i przeprawie na Bukowinę

Wychodzących z namiotów rozespanych podróżników przywitały smakowite zapachy - to pachniała potrawka z zakupionych w Rasznowie warzyw, przygotowana przez Zygę i Łukasza, którzy specjalnie na te okazję wstali wcześniej niż pozostali. Inny niż dotychczasowe posiłek przysporzył radości nie tylko zwykłym spożywającym go uczestnikom, ale przede wszystkim kucharzom, których wprost rozpierała duma z dobrze spełnionego zadania.

Po śniadaniu przyszedł czas na trudną dla mnie decyzję - decyzję, którą właściwie podjęłam już zeszłego wieczora, ale nadal nie byłam przekonana o jej słuszności. Tutaj konieczna jest mała podróż w czasie, przywołanie faktów, które do tej pory nie były poruszane. Otóż po zejściu z Moldoveanu przypomniał o sobie mój leczony już w Polsce ząbek. Dnia kolejnego przypominał o sobie cały czas, może tylko bardziej dotkliwie, ale przestawał kiedy tylko podarowałam mu przeciwbólowego proszka. Tak było przez kolejny dzień, kiedy zwiedzaliśmy Braszów, oraz przez kolejny, kiedy zwiedzaliśmy Bran i Rasznów. Jednak już wieczorem nawet kilka magicznych pigułek nie było w stanie wygrać z zębem. Zdecydowałam więc, że wizyta u rumuńskiego dentysty jest jedynym rozsądnym rozwiązaniem, co więcej - muszę to zrobić w Sigishoarze, bo w bukowińskich wioskach o dentystę będzie znacznie trudniej. Już jadąc pociągiem zaczęłam przeglądanie zasad ubezpieczenia Euro<26 i psychicznie przegotowywałam się na wizytę.

Podzieliliśmy się na dwie ekipy: ja i Kasia poszłyśmy do szpitala, reszta zaraz po wyjściu miała iść zwiedzać, na miejsce spotkania ustaliliśmy Wieżę Zegarową. Na odchodnym żartowaliśmy sobie jeszcze, że moje obawy są bezpodstawne i że na pewno przywita mnie przystojny rumuński dentysta, który pogładzi mnie po dłoni i łagodną angielszczyzną zachęci do pokazania ząbków. Ja jednak bardziej skłonna byłam przychylić się do żartów, że w gabinecie obok fotela będzie stała monty pythonowska maszyna, która robi pyyyyyyył.

W pustym szpitalu przywitała nas miła pani i miły pan, którzy mieszanką języka migowego, rumuńskiego, angielskiego, niemieckiego i hiszpańskiego oznajmili nam, że "dentist individual" ma właśnie "urlaub". Ale potem dodali, że niedaleko jest "private dentist individual". Miła pani pomogła nam nawet do niego trafić i została jako tłumaczka i pomoc. Prywatna przychodnia mieściła się na tyłach szpitalu, a kiedy pan dentysta otworzył drzwi musiałam wyglądać wyjątkowo blado, bo jak mi potem powiedziała Kasia, chciała złapać mnie za rękę, żebym nie uciekła. Dentystą był pan w okolicach sześćdziesiątki, w poszarzałym fartuchu i nerwowo mocujący się z rozporkiem. Na nasz widok rozpromienił się i zaprosił do środka. Jakakolwiek rozmowa nie miała sensu, pan dentysta nie mówił w żadnym znanym nam języku i tylko zachęcającym gestem wskazywał na fotel, a drugą ręką przygotowywał wiertła. Musiałam wyglądać na przerażoną, kiedy zapierałam się i broniłam przed fotelem i wiertłami, ale w końcu dałam za wygraną i zaufałam lekarzowi. Ten zrobił w mojej plombie dziurkę, włożył do niej odrobinę tajemniczej substancji, po czym z uśmiechem stwierdził, że gotowe. Potem obejrzał moją kartę Euro<26 z zadowoleniem wykrzyknął: "Student" i gestami oznajmił, że możemy iść. Na moja prośbę sporządził jeszcze karteczkę z opisem medycznych działań, jakich dokonał - oczywiście w języku rumuńskim.

O dziwo z każdą kolejna godziną ząb bolał mnie coraz mniej - co oznacza, że rumuński dentysta dokonał tego, o co mi chodziło.

tyt16.jpg

Staromiejska część Sigishoary położona jest na wzgórzu, co dodaje miasteczku malowniczości. Kolorowe kamieniczki, połączone plątaniną wąskich uliczek, rozświetlonych słonecznymi promieniami - to wszystko zachęca do bezładnego snucia się i odkrywania interesujących i zadziwiających detali. Ponieważ większość turystów skupia się w centralnym miejscu, czyli przy Wieży Zegarowej, małe uliczki pozostają puste i stanowią prawdziwy fotograficzny raj.

Rumunia, godzina 1500, znowu siedzimy pod parasolem i delektujemy się słoneczną rzeczywistością, na stole zimne napoje, w głowach plątanina różnorodnych myśli. Jak przystało na dobry lokal także i ten miał swoja toaletę. Ta jednak nie była miejscem, do którego trafić może każdy. Najpierw należało poprosić panią przy ladzie o klucz, który nie otwiera żadnych drzwi, ani też żadnych nie zamyka. Jest po prostu kluczem, który należy ze sobą mieć. Potem plątaniną korytarzy dociera się do koedukacyjnej toalety, panie mają o tyle utrudnione zadanie, że aby dojść do kabiny przejść muszą obok pisuarów. Problem pojawia się w momencie, kiedy ktoś właśnie z nich korzysta...

Wędrówka na dworzec i ostatnie w Sigishoarze zakupy - oczywiście na targu. W dokonywaniu transakcji pomógł nam przypadkowo spotkany chłopiec, który chcąc najwidoczniej poćwiczyć swój język angielski służył nam jako tłumacz w kontaktach z babuszkami - sprzedawczyniami.

Zakupione słone serki spałaszowaliśmy w drodze do... Braszowa - inaczej bowiem trudno wydostać się z Transylwanii. Braszów jest miastem o najdogodniejszych połączeniach. Okazało się, że do odjazdu pociągu do Suczawy mamy jeszcze trochę czasu. Spożytkowaliśmy go na snucie dalszych, podróżniczych planów, wymienianie pieniędzy i buszowanie po internecie. Kiedy te czynności zostały zakończone rozpoczęliśmy rozrywki logiczne - grę w inteligencję na skrawkach biletów. W momencie, gdy do odjazdu pociągu zostało już bardzo niewiele czasu zorientowaliśmy się, że właściwie nie mamy ze sobą jedzenia na podróż. Czym prędzej pognaliśmy więc do sklepu, gdzie udało nam się kupić najlepsze jak do tej pory ciasteczka - z duża dozą smaku paprykowego, w kształcie gitar i amonitów. W pociągu rozpakowaliśmy zakupione przysmaki - ciasteczka maślane i mleko do popicia. Okazało się jednak, że smak mleka jest co najmniej dziwny... kwaśny, generalnie napój nie nadawał się do spożycia. Strwożeni spojrzeliśmy na drugą torebkę mleka i zrobiliśmy zakłady czy tam też mleko będzie skwaśniałe. Stawka zakładu była równie wysoka, jak waga problemu - 500 lei (brzmi lepiej niż 5 groszy). Mleko oczywiście było kwaśne, a nam do picia została tylko woda.

Spanie w pociągu odbyło się bez losowania i to był chyba największy błąd. W efekcie zajęcia miejsc "tak po prostu" część miała ewidentnie za dużo miejsca, a cześć ewidentnie za mało, ale to nie ja narzekałam...