Spis treści

Rozpocznij oglądanie zdjęć O wyprawie pierwszy raz usłyszałam w maju 2002 roku, na jednych z zajęć na wydziale socjologii. I choć wtedy moja wiedza na temat tego kraju była praktycznie zerowa, od razu zdecydowałam, że chcę pojechać. Potem było już tylko odkładanie pieniędzy, sprawy organizacyjne, wykruszanie się ekipy i chwile zwątpienia, kiedy w Azji zaczął szaleć tajemniczy SARS. Walka ze zdrowym rozsądkiem, odpieranie racjonalnych argumentów rodziców i znajomych, problemy z pozwoleniami, dodatkowo nie podtrzymywały motywacji. Nagle okazało się, że zdarzenia z odległego zakątka świata, które dla większości osób nie miały najmniejszego znaczenia, pochłaniały całą naszą uwagę. Coś co działo się setki kilometrów stąd mogło zrujnować rok ciężkiej pracy i prawie spełnione marzenia. A jednak w maju, w okresie największej kumulacji SARS większość osób zdecydowała się wpłacić pieniądze na samolot....


Ostatecznie do Wietnamu pojechaliśmy ponad 20 osobową grupą, wśród której znalazły się także osoby z Łodzi, Wrocławia, Gdańska... Głównym celem było przeprowadzenia badań socjologicznych. Przez pierwsze trzy tygodnie, podczas części oficjalnej uczestniczyliśmy w wykładach na Uniwersytecie Narodowym w Hanoi na temat kultury, historii, systemu ekonomicznego w Wietnamie, po czym ze zdobytą wiedzą mogliśmy się już indywidualnie udać na podbój Azji Południowo - Wschodniej.

tyt1.jpg

30 Sierpnia wylądowaliśmy w Hanoi. Po wyjściu z samolotu od razu uderzyła w nas fala ciężkiego i gorącego powietrza. Po kilku minutach byliśmy mokrzy od potu - no cóż trzeba się przyzwyczaić, w końcu spędzimy tu najbliższe 6 tygodni. W punkcie kwarantanny składamy wypełnione w samolocie deklaracje zdrowia, dotyczące SARS, przechodzimy przez czujniki temperatury. Były to jedyne zaostrzenia z jakimi się spotkaliśmy w związku z epidemią. Jeszcze tylko szybka kontrola paszportowa i już mkniemy busikiem do centrum Hanoi. Naszą uwagę od razu przykuwa horror, jaki panuje na ulicach: brak zasad, wyprzedzanie na trzeciego, jazda pod prąd wszechobecny dźwięk klaksonu. Jednak jak się później okazało zasady jakieś są. Generalnie chodzi o to, żeby dojechać do celu jak najszybciej i po drodze w nic nie uderzyć. Z reguły pierwszeństwo ma ten, kto prowadzi większy pojazd. Klaksonu używa się przy wyprzedzaniu i gdy wyjeżdża się z ostrego zakrętu.
Za oknami co chwila migają jakieś katastrofy konstrukcyjne - wysokie na kilka pięter bardzo wąskie budynki, na przemian z chatami krytymi strzechą. Po około półgodzinie wysiadamy w centrum miasta. Od razu oblepia nas tłum Wietnamczyków i próbuje zaciągnąć do swoich hotelików. Jesteśmy przeraźliwie zmęczeni po całodobowej podróży (9 godz. czekania na Szeremietiewie), jednak fascynacja nowym miejscem sprawia, że po szybkim prysznicu lądujemy na ulicy. Wszystko dziwi i zachwyca, gwar i zgiełk ulicy, mnóstwo motorów, ludzie którzy próbują nam coś sprzedać.

Wybieramy się na kolację. Mój żołądek mocno się tego domaga. Jeść, jeść, jeść. Szybko siadam do stołu i zastanawiam się od czego by tu zacząć. Ale zaraz, gdzie jest nóż i widelec? Jak ja mam jeść dwoma patykami? Wcześniej wszyscy przeszli przyspieszony kurs, tylko ja coś przegapiłam. Na szczęście sztuka jedzenia pałeczkami nie jest aż tak trudna i po dwóch dniach pierwsze ziarenka ryżu trafiają do moich ust, zamiast na spodnie. Jednak gdy walczę z kolejnym kiełkiem kelner z promiennym uśmiechem przynosi mi widelec. "It would be easier for you."
Podczas części oficjalnej nasza swoboda jest mocno ograniczona i jedyną możliwością wyrwania się z Hanoi stanowią wykupione wcześniej przez naszego kolegę wycieczki. W Wietnamie istnieją setki małych biur podróży, które zajmują się organizowaniem objazdówek po okolicznych atrakcjach turystycznych. W zasadzie jest to najtańsza forma podróżowania, gdyż przy indywidualnym załatwianiu ceny dla turystów są kilkakrotnie wyższe niż dla Wietnamczyków. Jednak o minusach takiego podróżowania nie muszę chyba nikomu pisać.

tyt3.jpg

Najpierw pojechaliśmy do HaLong Bay, czyli Zatoka Lądującego Smoka, która składa się z ponad trzech tysięcy skalistych wysepek wynurzających się z krystalicznie czystej wody Zatoki Tonkijskiej. Legenda głosi, że wysepki zostały stworzone przez smoka żyjącego w górach. Kiedy biegł w kierunku wybrzeża swoim gigantycznym ciałem wyrzeźbił doliny, które podczas jego skoku do wody wypełniły się wodą. Na powierzchni zostały tylko skaliste wierzchołki. Ponadto występują tu liczne groty i jaskinie, z niezwykłym bogactwem nacieków skalnych, stalaktytów i stalagmitów. Niestety całość tego niezwykłego obrazu psuje kiczowata otoczka i podświetlanie jaskiń kolorowym światłem. Największą wyspą zatoki HaLong jest CatBa o powierzchni 354 km2. Na CatBa udaliśmy się na krótki trekking po dżungli z przewodnikiem. Samodzielna eskapada może być niebezpieczna ze względu na żyjące tam różnego rodzaju jadowite zwierzątka. Podczas trekkingu w pewnym momencie okazało się, że ulewne deszcze zalały drogę, że musimy przez nią przepłynąć wpław. W pierwszej chwili na myśl o tym, że mamy mam wejść do tropikalnej kałuży ze słodką wodą ogarnia mnie przerażenie. Oczyma wyobraźni widzę setki wkrętków i innych małych tropikalnych żyjątek wkradających się do mojego ciała i zastanawiam się na co mogę nadepnąć bosymi stopami na zalanym asfalcie. Jednak po kilkunastu minutach widząc, że w zasadzie nie mamy innej możliwości nieśmiało zaczynamy wchodzić do wody. W zbiorowej psychozie prześcigamy się w wymyślaniu chorób z jakimi wyjdziemy z tej wody. Jednak jak się później okazało nasza zabawa w Indiana Jonsa okazała się zupełnie niegroźna i na szczęście nikomu nic się nie stało. Nocowaliśmy w mieście HaLong, które obecnie pomału zamienia się w turystyczny kurort, pojawia się wiele knajp dla białasów, na ulicach zaczepiają prostytutki. Podobno jeszcze kilka lat temu był to mały port rybacki. Na szczęście turystów jeszcze nie ma zbyt wielu...

tyt4.jpg

Na kolejną wycieczkę jedziemy w góry Sapa. Oczywiście wstajemy zbyt późno i po wrzuceniu przypadkowych rzeczy do plecaka po kilkunastu minutach siedzimy już w busiku. Droga do Sapy ma około 300 kilometrów, jednak jej jakość sprawia, że dojeżdżamy tam dopiero po zmroku. Jak się okazuję w porannym pośpiechu nie spakowałam nic ciepłego i moim jedynym ubraniem jest koszulka z krótkim rękawem i kurtka przeciwdeszczowa. Sapa to góry o wysokościach sięgających 3000 m n.p.m z najwyższym szczytem Wietnamu Fansipanem 3143 m n.p.m. Nie muszę chyba pisać o panujących tam wieczorami temperaturach... Jak się okazuje w Wietnamie też może być zimno... Po południu trzęsąc się z zimna siedzę opatulana w puchową kołdrę na tarasie, popijamy gorącą zieloną herbatę i wpatrujemy się w zamglone góry. W Sapie panuje niesamowity klimat, nie ma słońca, wierzchołki gór giną w chmurach lub we mgle. Mieszkają tu różne mniejszości etniczne; ludy najliczniejsze to: Hmongowie i Czerwoni Dzao, którzy nadal kultywują swoją tradycję i ubierają się w etniczne stroje. Wietnamczycy nie lubią Hmongów, którzy w czasie wojny wietnamskiej wspierali Amerykanów, a jakiś czas temu zorganizowali powstanie. Domagają się autonomii. Wioski Hmongów porozrzucane są po całej Sapie, także w północnej Kambodży, w Laosie. Ich dzieci często nie chodzą do szkoły, albo są zabierane z niej po dwóch - trzech latach. Nic dziwnego - najbliższa szkoła znajduje się w mieście a i z najdalszych wiosek trzeba do niej iść kilka kilometrów, poza tym niewielu stać na podręczniki i przybory szkolne.

Innym wartym zobaczenia miejscem w Sapie jest BacHa. To niewielkie miasteczko jest o wiele mniej turystyczne niż Sapa, choć powoli zaczyna się to zmieniać. Mieszkają tu głównie Hmongowie Kwieciści. Co niedziela odbywa się tu market na którym można kupić żonę. Najbardziej przerażający jest jednak targ zwierząt, na którym można kupić trzymane w strasznych warunkach świnki, kury, konie i... pieski. Potrawa z psa należy do tradycyjnych potraw Hmonskich. Na ulicach co chwila zaczepiają nas kobiety próbując sprzedać opium.