Spis treści

tyt11.jpg

Po dwóch tygodniach udajemy się dalej na południe do Hue - dawnej stolicy Wietnamu. Znajduje się tu jedyny w całym Wietnamie pałac cesarski. Przy jego renowacji pracował Polak - Kwiatkowski, a w jednym z budynków wiszą zdjęcia z wizyty Prezydenta Kwaśniewskiego. W Hue spędzamy kilka dni, próbujemy lokalnych specjałów kulinarnych - kuchnia Hue różni się zdecydowanie od specjałów z Północy - moim subiektywnym zdaniem jest gorsza... Niektórzy wybierają się na zwiedzanie okolicznych atrakcji - grobowców chamskich i na wycieczkę po strefie zdemilitaryzowanej. Ja odpuszczam i włóczę się sama po mieście. Hue jest spokojnym, niewielkim miastem, w którym turyści nie wzbudzają już takiego zainteresowania... Mieszkamy w bardzo miłym hoteliku, w którym właściciele - starsze małżeństwo co rano przynosili nam świeże banany.

tyt7.jpg

Dalej odwiedzamy Hoi An. Jest to lokalne centrów wyrobów materiałów. Pełno kramików, w których za kilka dolarów można sobie uszyć na miarę co tylko nam się zamarzy. Udaje nam się znaleźć bardzo luksusowy hotel z basenem za 2$ za noc. Widać, że w tym roku nie ma w ogóle turystów - byliśmy w zasadzie jedynymi gośćmi w tym hotelu - dlatego udało nam się wynegocjować taką cenę (cena z lonelya 20 - 30$ za pokój). Ze względu na warunki - wieczorne imprezy w basenie, w Hoi An zostajemy kilka dni dłużej niż planowaliśmy. Szyjemy sobie mnóstwo ubrań, a nasze plecaki, ku rozpaczy naszych kolegów brutalnie się powiększają. W Hoi An definitywnie rezygnujemy ze zorganizowanych wycieczek i postanawiamy zwiedzać okolicę na własną rękę, na motorach. Jednego dnia jedziemy do MySon, gdzie znajdują się najlepiej zachowane świątynie chamskie - tutaj też akcent polski przy renowacji. Ehh... ruiny jak ruiny, ale przynajmniej przejechaliśmy się orginalnym amerykański jeepem z 60 roku! Innym razem udajemy się do Marble Mountains (Góry Marmurowe), centrum wyrobów marmurowych, zwiedzamy liczne świątynie i wspaniałego wielkiego Buddę wykutego w skale w jaskini. W Hoi An zaczyna się także nasz mały horror. Po jednym z posiłków ulegamy zatruciu, jednak moja sytuacja okazuje się najpoważniejsza - przez kolejny tydzień nie jestem w stanie nic wziąć do ust. W Hoi An również dzielimy się na mniejsze podgrupy i dalej podróżujemy już wedle własnych upodobań - tylko czasu jakoś mało zostało. Mamy wykupiony Open Ticket i większość osób decyduje się pojechać właśnie tą drogą. My postanawiamy zrobić coś zupełnie innego - zależy nam na tym, aby jeszcze pojechać w góry.

Główny szlak turystyczny w Wietnamie wiedzie wzdłuż Highwaya nb.1, jedynej "autostrady" w Wietnamie, z Hanoi do Saigonu.

Zostaliśmy w trójkę: ja, Kasia i Ludwik. Pojechaliśmy Open Ticketem do Nha Trangu, gdzie przesiadamy się do lokalnego autobusu. Naszym głównym celem będzie DaLat (takie wietnamskie Zakopane), jednak po drodze planujemy zatrzymać się jeszcze W Phan Rangu, gdzie chcemy się udać na poszukiwanie ukrytych gdzieś w górach wież chamskich.

tyt8.jpg

Jazda lokalnym autobusem sama w sobie jest już przygodą. Warunki są bardzo "komfortowe" - wszyscy siedzimy, lokalni przyglądają nam się z zainteresowaniem. Jakiś chłopak na przedzie jedzie z małym pieskiem na kolanach, inny wsiada z torebką wody z rybkami - wiedząc nasze zdziwienie i fascynacje rybkami próbuje nam je sprzedać. Po kilkugodzinnej jeździe autobusem wypchanym kilkudziesięcioma workami pestycydów i po przymusowym postoju spowodowanym awarią tegoż pojazdu dojeżdżamy do Phan Rangu z ponad godzinnym opóźnieniem. Phan Rang to jedna główna ulica i kilka mniejszych bocznych. Panuje tu typowy małomiasteczkowy klimat, nie ma turystów, ani knajp dla białasów. W zasadzie nie ma tu nic ciekawego. No i co najgorsze nie ma tu hoteli. Te podane w Loneleyu nie istnieją, a dwa inne które udaje nam się znaleźć mają ceny od 25$ wzwyż. Robi się ciemno, ja ledwo trzymam się na nogach. W końcu ktoś mówi nam, że przy dworcu autobusowym jest motel dla kierowców, którzy następny kurs mają dopiero następnego dnia.. Idziemy na dworzec, podchodzimy do jakiegoś obskurnego budynku, adres się zgadza. Mieszkająca tam rodzina już z daleka patrzy się na nas z szyderczym uśmiechem. To tak jakby Murzyn z dzidą chciał nocować w Hotelu Victoria. Właścicielką jest gruba kobieta około pięćdziesiątki. Początkowo próbuje upchnąć całą naszą trójkę na jednym łóżku w pokoju o wymiarach dwa na dwa metry, a my pantomimą i rysunkami staramy jej się przetłumaczyć, że nasze rozmiary na to nie pozwalają. W końcu dostajemy dwa "pokoje". Kobieta nie chce się targować, wie że nie mamy wyjścia. Płacimy po półtora dolara za osobę. Nie ma prysznica - nie dziwi to nas, gdzieś w kącie łazienki mały kotek poluje na kilkucentymetrowe karaluchy. Zastawiam się jak mimo warunków w jakich mieszkają Wietnamczycy zawsze są czyści i zadbani.

tyt9.jpg

W pokoju łóżko, gołe ściany i ledwo działający wiatrak, drzwi zamykane na kłódką. Korytarzem dumnie kroczy mały kotek z karaluchem w zębach. Gasimy światło, na górze, pod sufitem jest małe okienko wychodzące na korytarz, zastanawiamy się czy są tu szczury - na wszelki wypadek kładziemy się nogami w stronę tego okienka. Rano mamy duże problemy z wypożyczeniem motoru. Jako, że nie ma tu turystów, nie ma też wypożyczalni motorów. W końcu po dużych trudach, zapewnieniach, że mamy prawo jazdy na motor udaje nam się wysadzić z motorów xe omowców. Jedziemy na poszukiwanie wież chamskich, oczywiście nie znajdujemy ich, ale za to trafiamy na pustynię i do wiosek chamskich. Panuje tu niesamowity klimat. Półpustynia, kolczaste krzewy, kaktusy, trawy i palące słońce, w oddali góry. Krajobraz do złudzenia przypomina mi Maroko. Jazda na motorze w tym klimacie jest niemal mistycznym przeżyciem. Docieramy do wiosek chamskich. Dzieci przyglądają nam się z zainteresowaniem, mówią coś do nas w swoim języku, na polu pasą się owce - tu dla odmiany jest jak w Irlandii. Wchodzimy do jednego ze sklepików - wypijamy kilka butelek coli. Cała rodzina siada dookoła nas i przypatruje nam się z zainteresowaniem. Wróciliśmy do Phan Rangu Highwayem zatrzymując się jeszcze po drodze w przydrożnej knajpce, gdzie kobiety z zachwytem podziwiały jasną skórę Kasi - blondynki i pytały co robi, że jest taka biała. Dla Wietnamek jasna skóra jest symbolem urody, dlatego większość z nich jeździ na motorach w długich rękawiczkach i maseczkach na twarzy. Widząc moje poparzone słońcem ręce tylko się skrzywiły. Ach głupi ci Europejczycy.

Na dworcu pan z rozbrajającym uśmiechem powiedział nam, że autobusy do Dalat nie jeżdżą mimo, że obok nas stał jeden taki z tabliczką. Nie sposób było się z nim dogadać. W końcu po długiej bieganinie dowiedzieliśmy się, że najlepszym sposobem jest dostanie się na Highway i złapanie busa na stopa. Tak też uczyniliśmy. Rozwaliliśmy się na highwayu z plecakami i zaczęliśmy czekać na busika.
W ciągu kilku sekund otoczył nas tłum lokalnych. Jedni usiedli obok nas, inni stali. Ci co znali kilka słów po angielsku próbowali coś do nas mówić, inni tylko trwali w milczeniu. Zaczęliśmy czuć się bardzo nieswojo, chociaż zdawało mi się, że już przywykłam do czucia się jak małpka w zoo. Zmęczenie z całego dnia, wycieńczenie chorobą, powodowało, że zaczynała gromadzić się we mnie złość. Na pewno nie złagodziły jej dwie kobiety z dzieckiem na motorze, które najpierw przejeżdżając obok nas zwolniły, a potem zawróciły i zatrzymały się dokładnie na przeciwko nas. Jedna z nich wzięła dziecko i zaczęła pokazywać na nas palcami coś mu tłumaczyć. Miało to znaczyć mniej więcej tyle: "Zobacz dziecko, tak wyglądają białasy..."

Podjechał bus i zaczęło się mordercze targowanie. Cena wyjściowa wynosiła mniej więcej tyle ile nasza tygodniówka, za 150 km. Targowanie stawało się coraz mniej przyjemne. W pewnym momencie zaczęli ładować nasze bagaże do środka i kazali nam wsiadać. Mnie wepchnęli do środka o mało nie przycinając mi nogi i ruszyli w szaleńczym tempie nie dając nam zająć miejsc i żądając od razu pieniędzy. Pomału przestawało nam się to wszystko podobać. Daliśmy im tyle ile wynegocjowaliśmy, oni, że mamy im dać więcej, my, że nie damy, oni zaczęli się na nas wydzierać, my, że mają się zatrzymać i nas wysadzić oni, że nie. Dyskusja przybierała coraz ostrzejszy charakter, zaczęły pojawiać się pierwsze "fucki". Kierowca coraz mocniej wciskał pedał gazu. Oczyma wyobraźni widziałam nagłówki w gazetach "trójka turystów z Polski..." Naszego samopoczucia nie poprawiał fakt nie zatrzymywania się na kolejnych przystankach w celu zabrania następnych pasażerów.

Uwięzieni na tylnym siedzeniu zaczęliśmy obmyślać plan awaryjny wydostania się z busa i potencjalnej możliwości ucieczki - pierwszą bronią miał być środek na komary w aerozolu, tylko że ich jest trzech, nas jest troje a autan tylko jeden. Nagle zaczęli zwalniać, ten któremu wcześniej daliśmy pieniądze wyrzucił je przez okno. To już koniec pomyślałam, skoro nie zależy mu już na pieniądzach to pojawia się sprawa honoru. Bus się zatrzymał. Tamten wysiadł, zostało dwóch, wsiedli następni pasażerowi i jak gdyby nigdy nic szybko ruszyliśmy w dalszą drogę. Sytuacja stała się na tyle absurdalna, że zaczęłam się zastanawiać, czy aby na pewno ze mną wszystko w porządku - w końcu od kilku dni nic nie jadłam... Teraz busik zatrzymywał się na za każdym razem gdy ktoś czekał przy drodze. Zrobiło się ciemno, zaczęła się potworna ulewa. Po drodze dosiadł się jeszcze do bagażnika facet z motorem. Cały pojazd wypełnił się oparami benzyny. Teraz całą energię wkładałam w to, żeby jednak nie zwymiotować. Facet siedzący przed nami jak gdyby nigdy nic zapalił papierosa. "Jądro ciemności" to mało powiedziane, pierwszy raz od początku pobytu w Wietnamie widziałam przerażonych Wietnamczyków. Na szczęście wytłumaczyli mu, że powinien wyrzucić papierosa przez okno. Zaczęliśmy wjeżdżać na górską drogę: z jednej strony stromy stok, z drugiej przepaść. Cała zabawa polegała teraz na tym, żeby jednak cały czas trzymać się asfaltu, którego nie było widać. Staraliśmy się pocieszać nawzajem, że na pewno oni są przyzwyczajeni do jeżdżenia w takich warunkach i na pewno wiedzą co robią. Przejechaliśmy przez wodospad powstały prawdopodobnie z jakiejś pękniętej rury. Wynurzyliśmy się z kolejnego zakrętu, po lewej góra ziemi, na wprost góra ziemi, po lewej przepaść. Zaraz, zaraz, ale gdzie jest droga. Po kilu sekundach uświadomiłam sobie, że drogi nie ma, zaczęła robić się nerwowa atmosfera, dotarło do nas, że dalej nie pojedziemy, że kilka minut wcześniej zeszła lawina i że jesteśmy pierwszym pojazdem, który musi zawrócić.

Kierowca zaczął wykręcać i gdy wyjechał kołami za krawędź drogi, gdzie kończył się podmoknięty grunt po raz pierwszy dotarło do mnie, że wcale nie jestem otoczona bańką mydlaną i że jeśli spadniemy to w zasadzie nie mamy żadnych szans. Po raz kolejny zobaczyłam nagłówki w gazetach, tym razem wyraźniej. A jednak udało się... Nie chwal dnia przed zachodem słońca... Z szaleńczą prędkością zaczęliśmy jechać do najbliższej wioski. Czekała nas długa noc. W wiosce wraz z współpasażerami zjedliśmy garnek gotowanych małży i poprawialiśmy sobie humor lokalnymi trunkami. Tylko dlaczego nasz kierowca ledwo trzyma się na nogach? Po jakichś dwóch godzinach skuliliśmy się na tylnim siedzeniu busa i na wpół przytomni, wdychając opary benzyny oddaliśmy się w objęcia Morfeusza. Jednak sielanka nie trwała długo, około trzeciej okazało się, że drogę już odkopali i że możemy jechać. I co z tego, że kierowca jest "zalany w trupa". Z przerażeniem patrzyłam jak siada za kierownicą. Jednak doświadczenia z ostatniego dnia nauczyły mnie, że lepiej nie analizować takich rzeczy i najlepiej zdać się na ślepy los. O czwartej staliśmy już pod jakimś hotelem kuzyna kierowcy kuzyna, dość luksusowym i nawet niedrogim. Nieprzytomni, marząc o prysznicu i łóżku zaakceptowaliśmy cenę bez negocjacji. Wwlekliśmy się na górę. Znowu się udało.

O jakiejś kosmicznej godzinie zwlekliśmy się na śniadanioobiad, a może już śniadaniokolację. Przy płaceniu okazało się, że nie mam pieniędzy, a potem w pokoju, że Ludwik nie ma aparatu i komórki. A jednak nie do końca się udało.... W Dalat zostaliśmy dwa dni, było zimno i ciągle padało. O górach nawet nie chciało nam się myśleć.

Potem do Sajgonu - nie będę o tym pisać, bo towarzyszył mi tu trupi humor. Kilka dni w Sajgonie i wreszcie możemy jechać dalej. Teraz zrobiła się nas piątka: dołączyli Paweł i Van. Nasza przygoda z Wietnamem dobiegał końca i teraz przyszedł czas na Kambodżę. Jako, że samotnych podróży mieliśmy już trochę dość wykupiliśmy w biurze wycieczkę po delcie Mekongu połączoną z przekroczeniem granicy - była to najtańsza opcja, a nam już powoli kończyły się pieniądze.